Reklama

Miał za sobą rozpad małżeństwa, koniec duetu i całkowity marazm. Ale wtedy pojawił się tekst „Nie liczę godzin i lat” – nie jako portret stanu ducha, lecz jako manifest. Dzięki wsparciu bliskich i własnemu talentowi Andrzej Rybiński powrócił na scenę w wielkim stylu. Opole 1983 było punktem zwrotnym, który zapisał się złotymi zgłoskami w historii polskiej muzyki.

Koniec Andrzeja i Elizy – i co dalej?

To był cios, który przyszedł z dwóch stron naraz. W 1981 roku rozpadło się wszystko – i scena, i dom. Andrzej Rybiński został sam. Eliza, jego żona i artystyczna partnerka, wyjechała do Niemiec. Zakończyła się ich wspólna historia, zarówno prywatna, jak i muzyczna. Z dnia na dzień został bez niej, ale nie bez odpowiedzialności. Wciąż miał wokół siebie dziewięć osób z zespołu – ludzi, którzy patrzyli na niego z nadzieją. A on nie miał siły, by im tę nadzieję odwzajemnić.

Dla Andrzeja Rybińskiego zaczął się czas, który trudno było nazwać inaczej niż zawieszeniem. Jakby życie nacisnęło pauzę. Został z niedokończonymi melodiami, z pustką, która wypełniała każdy dzień. Próbował – nagrał nawet kilka utworów z Perfectem, ale żadne z nich nie przebiło się do świata. Cisza. Brak odpowiedzi. Brak nadziei. Stracił rytm, cel i wiarę, że muzyka jeszcze kiedyś będzie miała dla niego znaczenie.

Czytaj też: Skreśleni przez wytwórnię, pokochani przez świat. Ten album zmienił ich życie raz na zawsze

I wtedy – jak to bywa w dobrych historiach – pojawił się Wojciech Trzciński. Człowiek, który nie był już aktywnym muzykiem, ale pełnił funkcję dyrektora polskiego oddziału wytwórni Hanna-Barbera. Mimo że zajmował się kreskówkami, serce miał wciąż przy muzyce.

Dzwonił, mobilizował, nie odpuszczał. Bezinteresownie. Z troski. Z przyjaźni. To był ten impuls, który poruszył coś w środku. Rybiński wrócił do gitary. Zaczął szukać melodii. A Trzciński dopilnował, by nie odpuszczał. „„Kurde, Andrzej zrób coś”. Za jakiś czas zadzwonił i znów „Andrzej, kurde weźże się za siebie, dlaczego ty nic nie robisz?” Nie miał w tym żadnego interesu, to była życzliwość w czystej postaci”, opowiadał wokalista.

Andrzej Rybiński
Andrzej Rybiński fot. Proñczyk/AKPA

Narodziny piosenki „Nie liczę godzin i lat”

Marek Dagnan wspólnie z Andrzejem zaczęli pracę nad piosenką. To wtedy narodziła się melodia, do której tekściarz – niemal odruchowo – wypowiedział słowa: „Nie liczę godzin i lat”. Tak miała się zaczynać piosenka. Tak miała się nazywać. Paradoks? Rybiński wtedy wcale nie był szczęśliwy. Nie liczył godzin i lat, bo tkwił w zawieszeniu, w bezczasie. A jednak tekst Dagnana nie był odbiciem jego doświadczeń, ale propozycją – światopoglądem, do którego warto było dojść. Słońce po burzy. Oddech po długim zanurzeniu.

„Przy czym wbrew pozorom nie był to bynajmniej portret Andrzeja, który jeśli nawet nie liczył czasu, to nie dlatego, że był szczęśliwy, a dlatego, że tkwił w takiej, jakiejś apatii. To „nie liczę godzin i lat” to raczej propozycja pewnego światopoglądu, który moim zdaniem warto było upowszechnić”, mówił Marek Dagnan.

Czytaj też: Andrzej Rybiński doświadczył w życiu wielu tragedii. Ukojenie odnalazł dzięki wierze

Od niechęci do sceny po owacje w Opolu

Piosenkę zgłoszono do Konkursu Premier Opole 1983. Została przyjęta. Ale Rybiński nie wierzył w sukces. Siedział w domu. Nie jechał na próby. Nie chciał spotykać się z ludźmi. Wydawało mu się, że wszystko już za nim.

I wtedy – znów kobieta, która zmieniła bieg wydarzeń. Jola, jego żona, o czwartej nad ranem postawiła walizkę przy drzwiach. „Nie wierzyłem w jakiekolwiek powodzenie, nie chciałem widzieć się z ludźmi, niechętnie myślałem o spotkaniu z publicznością. Uważałem, że skończyła się pewna epoka. Andrzej i Eliza, to było całe moje życie i nie miałem ochoty, a może bałem się, rozpoczynać następne. Wreszcie moja żona Jola, o czwartej rano mówi „dosyć tego! Masz tu spakowane rzeczy, bierz gitarę, wsiadaj do samochodu, jedź do Opola”, opowiadał artysta [cytat za Bibliotekapiosenki.pl].

Przyjechał. Ukrywał się w kątach. Ale po pierwszej próbie z orkiestrą i grupą wokalną Familia pojawiło się coś, czego nie czuł od dawna – uśmiechy, pozytywne reakcje. A potem był koncert. Publiczność pokochała tę melodię od pierwszych dźwięków. W głosowaniu widzów zajął drugie miejsce – tuż za przebojową „Szklaną pogodą” Lombardu. Ale prawdziwa niespodzianka miała dopiero nadejść. Następnego dnia werdykt profesjonalnego jury przyznał obu utworom równorzędne zwycięstwo. „Nie liczę godzin i lat” i „Szklana pogoda” – dwa różne światy, jedna nagroda.

Doskonale pamięta powrót. W domu czekała żona, mały Kacperek, przyjaciele. Gratulacjom nie było końca. „Czekał na mnie komitet powitalny a w nim żona, mały syn Kacperek, Alek Nowacki, Wojtek Trzciński. Wszyscy sąsiedzi z bloku uśmiechali się do mnie, pozdrawiali, gratulowali. Czuło się, że byli dumni z tego, że mieszkają w jednym domu ze zwycięzcą Opola”, opowiadał [cytat za biblioteka piosenki.pl]

Piosenka nie tylko zdobyła Opole. Stała się hymnem pokolenia. Utworem o czasie, którego nie da się zmierzyć, jeśli liczy się miłość, drugi człowiek, nadzieja.

Sprawdź też: Tę balladę z lat 80. kochają Polacy. Aż trudno uwierzyć, że historia tego hitu zaczęła się w sądzie

Źródło: „Angora” nr 36/2008, bibliotekapiosenki.pl

Andrzej Rybiński
Andrzej Rybiński fot. Niemiec/AKPA
Reklama
Reklama
Reklama