Reklama

Jego odejście 21 sierpnia 2025 roku poruszyło serca tysięcy fanów, ale także tych, którzy znali go osobiście. Dziesięć lat wcześniej, w sentymentalnej podróży do Gliwic i Katowic, Stanisław Sojka otworzył drzwi do swojego świata – pełnego muzyki, rodzinnych rytuałów, wiary i śląskiej rzetelności. W rozmowie z Katarzyną Przybyszewską-Ortonowską dał się poznać jako człowiek pełen pokory, wdzięczności i niegasnącej miłości do swoich korzeni.

Reklama

Stanisław Sojka: wywiad z magazynu VIVA!

O sobie mówi „chłopak ze Śląska”, który jak trzeba, „goda” po śląsku. Tu urodził się, kształcił, spędził pierwsze lata życia. Tu zamiast buntować się, słuchał Bacha i grał na organach do niedzielnych mszy. Tu zrozumiał, że jego największą miłością jest… muzyka i stąd w końcu wyfrunął w świat, szukając własnej drogi. Dlaczego jednak tak często wraca? Ze Stanisławem Soyką, muzykiem i wokalistą, do Gliwic i Katowic pojechała Katarzyna Przybyszewska.

Rodzice Staszka, Alfons i Maria Sojkowie, pojawili się kilka lat temu w teledysku do jego utworu „Tango Memento Vitae”. Mili starsi państwo, z siwymi głowami, pogodni, uśmiechnięci, spokojni, tańczą tango w swojej kuchni. Kuchni, w której dorastał mały Staś, potem większy Staszek i do której teraz w odwiedziny przyjeżdża dorosły Stanisław. Tu czas zatrzymał się w miejscu. Kredens stoi tam, gdzie stał 50 lat temu, i stół stoi, jak stał. Za oknami ten sam krajobraz, tylko twarze przy stole coraz starsze, nie wygrywają z czasem…
Kiedy po latach wracamy do miejsc dzieciństwa, wszystko wydaje nam się mniejsze. Staszek twierdzi, że nie mniejsze, a piękniejsze. I to nie sentyment, tylko realny śląski ogląd rzeczywistości. Jest w końcu „chłopakiem ze Śląska” i często to podkreśla. W latach 80., gdy supportował koncerty Raya Charlesa, śpiewając jego standardy, zrozumiał, że żeby zaistnieć w świadomości ludzi, musi zacząć śpiewać po polsku, bo nie wziął się z delty Missisipi, a z polskich Gliwic. I to jest jego prawda i jego artystyczny charakter.
Gliwice przez lata rozwinęły się, rozkwitły, uciekły z komunistycznej szarości w barwy miasta XXI wieku. Ale gdzieś w głębi swojej miastowej duszy pozostały takie same. Witają nas jednak deszczem, przed którym będziemy się kryć w miejscach, które przez lata tworzyły pejzaż Staszkowego dzieciństwa. Szkoła, kościół, park, podwórko… Cofamy się więc w przeszłość, wehikuł czasu zabiera nas w lata 60. i 70. Wskazówki zegara cofają się w szaleńczym pędzie…

Stanisław Soyka, rocznik 1959. Absolwent katowickiej Akademii Muzycznej, charyzmatyczny muzyk, genialny wokalista z prawie 40 płytami na koncie, autor kultowych przebojów: „Tolerancja”, „Cud niepamięci”, „Kiedy jesteś taka bliska”, „Są na tym świecie rzeczy” czy „Nie ma drugiej takiej”. Ojciec czterech dorosłych już synów, od 15 lat mąż Ewy, brat Jurka, Ryśka i Leszka, syn rodziców, którym wiele zawdzięcza. Agatha Christie zwykła mawiać: „Nigdy nie wracaj do miejsc, w których byłeś szczęśliwy”. Ale czy wierzyć autorce kryminałów?

ZOBACZ TEŻ: W domu Sojków muzyka była jak oddech. Czterech synów podążyło za pasją taty. Jeden z nich był w talent show

Stanisław Sojka – „chłopak ze Śląska”, który nigdy nie zapomniał korzeni

– Wracasz do miejsc dzieciństwa?

Nie robiłem tego całe dekady.

– Dlaczego?

Tak się układało… Mieszkałem gdzie indziej, życie ciągnęło mnie w innych kierunkach. Bywały lata, że rodziców widywałem raz na pół roku. Egoistycznie myślałem, że wyręczają mnie w tym moi trzej bracia, którzy mieszkają w pobliżu. Ostatnimi czasy jednak przyjeżdżam częściej. Rodzice są już po osiemdziesiątce. Lubię przysiąść z nimi przy stole, zjeść coś domowego, porozmawiać, powspominać…

– Tęsknisz za czasami, gdy byłeś dzieckiem?

Nie tęsknię. Nie chciałbym znów być małym chłopcem. Chcę być dokładnie w swoim wieku. Nie chcę spóźnić się na nic ani niczego przyspieszyć. W dzieciństwie człowiek spieszy się do przyszłości, ponieważ wydaje mu się ona bezkresnym oceanem. Ale perspektywa szybko się zmienia. Z biegiem lat przyszłości jest coraz mniej, a nam pozostają oceany wspomnień. Dlatego wziąłem sobie do serca naukę mędrców, że trzeba żyć tu i teraz. Składamy się z tego, co było wczoraj, ale jednak żyjemy dla tego, co będzie jutro.

– Dlaczego więc zabrałeś mnie w podróż do przeszłości, do Gliwic i Katowic, gdzie spędziłeś pierwszych 18 lat życia?

Pytałaś o miejsce, które coś we mnie zmieniło. A te właśnie miejsca mnie uformowały, stworzyły jako człowieka i artystę. Miałem wiele szczęścia… Kształtowali mnie rodzice, śląskie zasady, wspaniali nauczyciele, księża. Tamte doświadczenia zaważyły na moich późniejszych wyborach. Przeżyłem oczywiście od tamtej pory wiele niezwykłych inicjacji, doznałem różnych inspiracji, zwiedziłem świat. Ale to już się działo w podróży przez życie, w którą wyruszyłem – wydaje mi się – dobrze uzbrojony i wyposażony. Po pierwsze, miałem w ręku fach, a po drugie, wiedziałem, jak mówić: „dzień dobry”, „do widzenia”, „proszę”, „przepraszam”, „dziękuję”…

– Jesteś chłopakiem ze Śląska.

Choćby dlatego, że „godom” po śląsku. Jak trzeba, to „godom”. Z rodzicami „godom” i ze Ślązakami, którzy „godają”, „godom”. Mam też poczucie, że pobrałem tu naukę rzetelności, obowiązkowości, przyzwoitości. Wiem, co to etos pracy, mam też wobec pracy szacunek. Śląskie tereny przez lata zamieszkiwali Niemcy protestanci, protestanccy Czesi i Ślązacy, i katolicy. Pewne idee przepływały między nimi, mieszały się, uzupełniały. Tak więc pewien protestancki pozytywizm w tym śląskim rysie się znalazł. I mnie ukształtował.

CZYTAJ TEŻ: Myśl o odejściu towarzyszyła mu codziennie. "Nie wiem, czy będę przygotowany, kiedy przyjdzie pora"

Stanisław Sojka, Katarzyna Przybyszewska-Ortonowska, VIVA! 11/2015.
Stanisław Soyka z redaktor naczelną VIVY! i autorką wywiadu Katarzyną Przybyszewską-Ortonowską. Za nimi typowy śląski pejzaż zachowany w Muzeum Śląskim w Katowicach. Fot. Olga Majrowska

Jak powstawała miłość Sojki do muzyki? Od chóru do jazzu

– Opowiedz mi o małym Stasiu Sojce.

Mówili na mnie „amorek”. Jest takie zdjęcie, na którym jestem sześcioletnim chłopcem i mam gęste, kręcone włosy. Jak pierścionki. Rwałem się do muzyki od dziecka. Może brało się to też z tego, że kiedy tylko zaczynałem śpiewać, wszyscy w koło milkli, by mnie słuchać. To spostrzeżenie do dziś zostało mi w pamięci. Jako sześciolatek zacząłem naukę w klasie zerowej Szkoły Muzycznej w Gliwicach na ulicy Wieczorka. W klasie skrzypiec. Ale żeby grając na skrzypcach, osiągnąć dźwięk, który ma wartość muzyczną, trzeba grać dobrych kilka lat. A śpiewałem naturalnie i wcześnie czytałem nuty. I kiedyś usłyszał mnie nasz katedralny organista. Jako ministrant na mszy śpiewałem psalm. Po mszy podbiegł do taty i powiedział: „Niech pan przyprowadzi syna na spotkanie chóru. Bo gdyby zechciał śpiewać, chętnie go przyjmę”. I ja chciałem. To było nieprawdopodobne doświadczenie i ważny okres, formujący mnie muzycznie. Mieszkaliśmy w bloku naprzeciwko katedry Świętych Piotra i Pawła, zresztą moi rodzice do dziś tam mieszkają. Byliśmy rodziną katolicką, czynnie braliśmy udział w życiu parafialnym. A muzyka była naddatkiem. Jako dziewięciolatek śpiewałem Händla, Palestriny, Bacha, Verdiego. Zaczynałem w sopranach, potem przeszedłem przez alty, kończyłem przed maturą w tenorach, już na granicy mutacji. I to mi dało coś niebywale ważnego. Miałem uczucie, że jestem w środku muzyki, że ta muzyka jest moim życiem, że współistnieje ze mną. Chór to doskonała szkoła śpiewania, są głosy żeńskie i męskie, każdy ma swoją partię, trzeba tak prowadzić głos, by się nie wyróżniać, słyszeć, co śpiewa sąsiad, i z nim się stroić. Kiedy czytałem biografie wybitnych śpiewaków, zwłaszcza soulowych czy jazzowych, prawie każdy z nich zaczynał w chórze.

– Skąd w takim chłopcu miłość do muzyki?

Zaczęło się od dziadka, ojca mamy, który był jedynym muzykiem samoukiem w rodzinie. On namawiał mamę, by mnie i moich braci posłała na muzykę. Mama też śpiewała, sama dla siebie. Śpiewała „se” w domu, w kuchni, piorąc, gotując i prasując. Ciągle słyszę ten jej śpiew… Tata z kolei śpiewał w chórze kościelnym pięknym basem. Ciotki i wujowie też wiecznie coś podśpiewywali. Jak się człowiek wychowuje w takim środowisku, śpiewanie staje się rzeczą naturalną. Zresztą i ja, i trzej moi bracia związaliśmy życie z muzyką. Ja śpiewam, oni grają w orkiestrach symfonicznych i kameralnych. Jeden z nich jest skrzypkiem, dwóch gra na flecie.

– I co by było, gdyby nie dziadek…

Właśnie… Dziadek Józef Janko, mityczna postać mojej rodziny, w czasie I wojny światowej w niewoli będąc, grał ze słuchu na fisharmonii. Ja go pamiętam, gdy grał już na organach w kościele w Wiśle Małej. Uwielbiałem go obserwować. Dziadek brał mnie na „pawlacz”, bo tak się mówi na miejsce, gdzie siedzi organista i gdzie śpiewa chór. Sadzał mnie obok siebie na ławie i śpiewałem z nim na mszy o dziewiątej rano, potem na sumie o jedenastej. Siedziałem też na godzinkach i nieszporach. Dziadek był drobniutkim, niepozornym człowiekiem, ale wielkiego ducha. Reprezentował pokolenie ludzi, którzy żyli systematycznie. Od poniedziałku do soboty wstawał o szóstej rano. Jadł śniadanie, na które składało się pół litra mleka z łyżką miodu, jajkiem i 25 gramami spirytusu. Potem wychodził oporządzić gospodarstwo. W niedzielę ubierał się w elegancki czarny garnitur, do kieszonki wkładał zegarek na łańcuszku i szedł grać na msze. Wyglądał jak żywcem wyjęty ze świata cesarza Franciszka Józefa. Z nabożeństwem siadał przy organach, wkładając w to całe serce.
Dopóki żył, nikt nigdy go nie zastępował, a on nie opuścił żadnej mszy.

– Żałujesz, że my, ludzie XXI wieku, tak już nie żyjemy?

Czasy mamy piękne, ciekawe, ale ostre. Spełniło się życzenie Chińczyków, którzy zwykli mawiać: „Obyś żył w ciekawych czasach”. Ja szukam w życiu pozytywnych stron, na przykład nie mogę się nacieszyć, że żyję w wolnej Polsce, i nie mogę zrozumieć tych, którzy twierdzą, że tak nie jest.

– Jako nastolatek zostałeś zastępcą organisty.

Miałem 16 lat i byłem już niezłym pianistą. Pianino, fortepian to piękne instrumenty, ale organy… To jest magia. Jeszcze jako chłopak lubiłem zaglądać do ich serca, uchylałem malutkie drzwiczki, by podpatrzeć, jak ruszają się te napędzane prądem kowadełka i młoteczki. Bach na organy był może na początku za trudny, ale pieśni kościelne mogłem grywać. Instrumentu uczył mnie pan Wacek, organista, emeryt. Pokazywał te niezliczone ilości guziczków, klawiszy i przycisków. W tym skonstruowanym w XIX wieku instrumencie jest kilkadziesiąt brzmień. Wszystko to trzeba było wbić sobie w łepetynę. I tak powoli zaczynałem akompaniować chórowi, aż któregoś dnia organista zapytał od niechcenia: „Staszek, nie zastąpiłbyś mnie w niedzielę, bo jadę na chrzciny?”. „No dobra”, powiedziałem z duszą na ramieniu. Obsłużyłem wtedy sześć mszy. Zagrałem części stałe mszy i części zmienne, czyli pieśni. Znałem je wszystkie, cały rok liturgiczny miałem w jednym palcu. Tak się zaczęła nasza współpraca. Pan Wacek mi wprawdzie nie płacił, natomiast miałem monopol na granie na ślubach w soboty. Brałem skrzypce i ludzie zamawiali „Ave Maria” Gounoda, Schuberta „La Folia”, „Legendę” Wieniawskiego… Mój tata, który na początku był przeciwny temu muzykowaniu, bo uważał, że mężczyzna powinien mieć w ręku porządny fach, gdy po którejś sobocie przyniosłem jedną czwartą jego miesięcznej pensji, zmienił zdanie.

– Lata 60. i 70. Na ten czas przypadło Twoje dzieciństwo, lata szkolne. Opowiedz mi o Śląsku tamtych czasów.

Jak dzisiaj na to patrzę, jestem wdzięczny opatrzności, że mogłem na przykład chodzić do szkoły muzycznej, która jest w pięknym starym budynku. Gliwice przed wojną należały do Niemiec, nie były zniszczone, zachowały się prawie wszystkie przedwojenne kamienice. Było parę takich widoków, które w drodze do szkoły zachwycały mnie. Koło mojej szkoły podstawowej na ulicy Królowej Bony stał – do dziś stoi – piękny budynek. Wystarczyło, bym rzucił na niego okiem jak na piękny obraz, by zaspokoić się estetycznie. Idąc od rynku do dworca na pociąg, zachwycałem się długością tej ulicy, ale strasznie mnie bolało, że te domy były szare i brudne, a neony niebieskie i czerwone. Marzyłem o żółci. Kiedy jednak człowiek nie zna innego świata i nie ma punktu odniesienia, ta szarość tak nie boli. Gdy po raz pierwszy wróciłem z zagranicznej podróży do Anglii – grałem wtedy w orkiestrze w szkole muzycznej i pojechaliśmy na festiwal do Aberdeen – po powrocie wysiadłem na dworcu w Katowicach, by następnie przemierzyć w drodze do Gliwic te Świętochłowice, Rudy, Zabrze… I miałem coś w rodzaju depresji, smutku, melancholii i parę dni nie mogłem się pogodzić z tym, że tu, w tej Polsce, jest tak strasznie szaro…

– Polityka Cię obchodziła?

Krążyła gdzieś nie do końca w głowie dziecka nazwana, uświadomiona. Mój tata był bezpartyjny. Był wybitnym fachowcem w swojej firmie i był niezwykle szanowany, ale nigdy nie osiągnął kierowniczego stanowiska, jak powinien, dlatego że konsekwentnie odmawiał zapisania się do partii, a wówczas nie wolno było zatrudniać na stanowisku wyższym ludzi, którzy nie byli partyjni. W domu się o tym głośno mówiło. Pamiętam, że kiedy nalegano, żebym zapisał się w liceum do Harcerskiej Służby Polsce Socjalistycznej, intuicyjnie odpowiedziałem, że nie. Wtedy pan dyrektor kazał mi przyjść z ojcem, bo byłem jedynym uczniem w klasie, który odmówił. Niby nic wielkiego, ale przyszedłem do domu zmartwiony, że muszę ojcu zawracać głowę. I mówię, że dyrektor chce, żeby przyszedł do szkoły… A ojciec spytał: „A po co? Coś tam nawywijał?”. „Nic”, mówię. „Po prostu oni chcą, żebym się zapisał do Harcerskiej Służby Polsce Socjalistycznej, ale ja się nie chcę zapisać”. „Ach, to!”, ojciec machnął ręką. „Ja nie mam czasu, idź do dyrektora i powiedz mu tak: »Będę się starał być dobrym uczniem, panie dyrektorze, ale do harcerstwa się nie zapiszę«”.

– I tak zrobiłeś!

Zrobiłem. A ten mój dyrektor, skądinąd kochany, choć jednocześnie groźny, wymiękł. Powiedział tylko: „No dobra, to idź”. I po ptokach. Jak tak teraz myślę, dochodzę do wniosku, że nie spotkałem w młodości odchylonych ludzi, betonowych nauczycieli, zagorzałych komunistów. Moi szkolni pedagodzy w większości przyjechali ze Lwowa, chodzili do kościoła, widywaliśmy się na mszach. Miałem katechetę, którego uwielbialiśmy. Był niezwykle mądrym nauczycielem, powołanym chrześcijaninem, człowiekiem świadectwa. Wbijał nam do głowy dobre zasady, uczył katechizmu i życia. Dzieciakom przydają się takie autorytety, bo wiadomo, w życiu łatwo zboczyć.

– Chodziłeś co niedziela do kościoła?

Regularnie. Chodziłem na msze, praktykowałem, modliłem się.

– To dlaczego przestałeś?

Gdybym chciał być obcesowy, powiedziałbym, że mi się nie chce i nie mam czasu. W niedziele pracuję… Może od tego się zaczęło. To dobre pytanie, bo z jednej strony nie praktykuję, z drugiej jestem wierny metodzie Chrystusa i ewangelicznej formule. Jestem wychowankiem II Soboru Watykańskiego. Ruch oazowy otworzył mi oczy, sprawił, że ten młody, wątpiący chłopak znalazł swoje miejsce w życiu. Moim przewodnikiem duchowym był ojciec Piotr Zabielski, mądry werbista, który wpajał nam, że świadectwem chrześcijańskim nie jest to, co mówimy, ale to, co robimy.

– Czy człowiek wychowany w takim katolickim porządku może pozwolić sobie, by życie wymknęło mu się spod kontroli?

Gdyby to było takie proste… Wielokrotnie życie wymykało mi się spod kontroli, zaliczałem upadki, kardynalne błędy, fatalne decyzje, za które musiałem potem odpokutować, a w miarę możliwości je naprawiać. Nawet śląski człowiek, rzetelny i pobożny, nie jest bez grzechu.

– Ale w muzyce nigdy nie odpuściłeś? Tam byłeś obowiązkowy?

W życiu też byłem. Nawet gdy rozpadło się moje małżeństwo z Iwoną, moją pierwszą żoną i matką moich czterech synów, nigdy nie zgubiłem klucza do dzieci. I nigdy nie wyparłem się ojcowskiego obowiązku. Nawet jeśli przez pierwsze lata między nami nie było dobrze, konsens rodzicielski nie pękł nawet o milimetr, dzieci nie mogły nami manipulować tylko dlatego, że rodzice nie są już razem. Tu mam poczucie wygranej. Moi synowie to wspaniali ludzie.

Stanisław Sojka, VIVA! 11/2015.
Stanisław Sojka, VIVA! 11/2015. Parafia katedralna pod wezwaniem Świętych Piotra i Pawła mieści się dokładnie naprzeciwko domu, w którym mieszkał Stanisław Soyka, kiedy był dzieckiem i nastolatkiem. W niedzielę obowiązkowa msza dla dzieci… Fot. Olga Majrowska

Spotkanie z Janem Pawłem II – duchowy przełom w życiu Sojki

– Wracając do kościoła, to w drugiej połowie lat 70. miałeś szczęście spotkać Karola Wojtyłę.

Który to był rok? 1975? Może 1977? Karol Wojtyła odwiedził nas któregoś lata. Pamiętam to spotkanie, takie intensywne, mocne. Dużo śpiewaliśmy, on też śpiewał z nami. Siedzieliśmy wkoło niego, dużo mówił, miał głębokie spojrzenie. Ja do dziś czuję się jego uczniem i pamiętam wiele jego nauk. Jedną z nich codziennie powtarzam: „Wymagam od siebie, choćby inni ode mnie nie wymagali”. Pamiętam radość w październiku 1978 roku, gdy został papieżem. A potem doświadczenie, gdy przyjechał po raz pierwszy na pielgrzymkę do Polski. To był Kraków, letni spokojny dzień, cisza. I nagle z Wawelu, gdzie przemawiał, usłyszałem szum oklasków. I po prostu się rozpłakałem. Później mi ktoś powiedział, że jednym z charyzmatów Ojca Świętego był charyzmat obecności. Sama jego obecność emanowała miłością i to było czuć. Miałem szczęście dotknąć jego ręki. W 2003 roku, w lutym, wyszedł jego „Tryptyk rzymski”. W marcu zadzwonił do mnie znajomy, człowiek bardzo ciepły i prawy, i mówi: „Staszek, czytałeś »Tryptyk rzymski«? Może byś napisał do niego muzykę? Jest właśnie 25-lecie pontyfikatu. Znajdziemy pieniądze i wydamy to”. Kiedy zacząłem czytać, wystraszyłem się, bo myślałem, że to są wiersze, a to jednak jest strumień świadomości, bez rymów i rytmu.

Musieliśmy też uzyskać zgodę Papy, co nie było łatwe. Wziął to na siebie kardynał Macharski. I tak skomponowałem muzykę, a w lipcu zadzwonili do mnie z Telewizji Polskiej, bym w Watykanie, w listopadzie, z okazji imienin Papy zaśpiewał „Tryptyk”. Natychmiast się zgodziłem. Całą płytę wysłałem do Watykanu. Kiedy przyjechałem do Rzymu, podszedł do mnie jeden z adiutantów Ojca Świętego i powiedział mi, że Papa od rana pytał, czy „przyjechał już ten Soyka i czy już bluesuje?”.

– I co? Jesteś w Auli Pawła VI, zaraz masz zaśpiewać…

Piękna ta sala, niesamowita… Pełna po brzegi. Ludzie z całego świata. Kiedy zacząłem śpiewać, Papa słuchał z zaciekawieniem. I jest takie miejsce w drugiej medytacji, kiedy robię duży skrót, skok o kilka stron. Ojciec Święty miał tekst przed sobą, śledził go wzrokiem, jednocześnie słuchając. I gdy zrobiłem ten przeskok, zaobserwowałem kątem oka, że podniósł głowę, zastanowił się, jakoś mu się to nie zgodziło, ale zaraz przerzucił kilka kartek, odnalazł odpowiednie wersety i wrócił do słuchania. Kiedy skończyłem, bił brawo. Zresztą kiedy podszedłem ucałować go w pierścień, to właśnie powiedział: „Brawo!”.

– A Ty? Co powiedziałeś?

Ja mówiłem tylko chyba z dziesięć razy: „Dziękuję ci, Ojcze, dziękuję ci Ojcze!”. W takim amoku człowiek nie wie, co powiedzieć.

– I taka klamra spięła Twoje z Ojcem Świętym spotkania. Wracam na Śląsk. Ciągle pada… W domu Twoich rodziców uchylone okno… Jaki był ten Twój śląski szczęśliwy dom?

Mama była dozorczynią w bloku, w którym mieszkaliśmy. Pamiętam, jak zimą mieliśmy z braćmi dyżury, który z nas odśnieża chodniki. Tata był mistrzem budowlanym. Przychodził z pracy o trzeciej, jadł obiad i szedł pracować do prywatnych mieszkań, gdzie kładł gresy i posadzki. Pozwalało mu to w tej szarej strefie utrzymać czterech synów i jeszcze kupić samochód. To była syrenka. Przedmiot pożądania tamtych czasów. Pamiętam pierwszą podróż tą syrenką do dziadków na wieś. Mistyczna chwila. Dotąd jeździliśmy autobusami, przesiadki, tłok, kłopoty z pogodą, bolesny powrót, bo pada… A tu siedzieliśmy wszyscy pod dachem nowiutkiej syrenki, szczęśliwi. Nigdy nie zapomnę tej podróży. W naszym domu obowiązywały rytuały. Rano w niedzielę chodziliśmy do kościoła, po pierwszej na stół wjeżdżał śląski obiad: rosół i rolada, kluski, ciasto zawsze mama upiekła. Rodzice oboje razem byli nie do przebycia, wystarczy, że jedno czy drugie głęboko spojrzało w oczy… To było druzgocące, ale zawsze w dobrej sprawie. Nigdy nie zdarzyło się, by ojciec czy mama w jakikolwiek sposób przekroczyli naszą godność.

– Nie buntowałeś się?

Buntowałem. Byłem chyba najbardziej krnąbrny z braci. Mama mówiła o mnie „twardy orzech do zgryzienia”. Męczyły mnie czasem te domowe obowiązki. W sobotę miałem obowiązek wyczyścić buty mamie i tacie. Ojciec mawiał, że jak będę umiał czyścić buty, nie będę musiał iść do wojska. I brałem takie buty, czyściłem, glansowałem. A kiedy mówiłem, że skończyłem, ojciec brał je, oglądał i mówił: „Nie widzę!”. „Czego nie widzisz?”, pytałem. „Siebie nie widzę”, odpowiadał bez cienia uśmiechu.

– Przeniosłeś te śląskie zasady do swojego domu, na swoich synów?

Moje pokolenie jest już inne niż pokolenie rodziców. Wychowane w innej rzeczywistości. Ja nie znałem głodu, nie znałem biedy, a mój tata, owszem. W czasie wojny został jedynym mężczyzną w domu i choć miał dziewięć lat, musiał zasuwać jak dorosły. Powoził końmi, bronował, orał. To jednak inaczej formuje psychikę. My mieliśmy więcej możliwości. Rodzice chcieli nas wykształcić, bo sami tego wykształcenia nie mieli. Ja to wpajałem swoim synom. Nauka na pewnym etapie jest najważniejsza, bo kształtuje charakter. Jestem jednym z czterech synów i tak się złożyło, że i ja mam czterech synów. Mimo różnych życiowych zakrętów, także moich, wyszli na ludzi. Część zwyczajów po rodzinnym domu mi została. Wyobraź sobie, że u nas nie spędza się razem Wigilii. Spędzamy ją w gronie najbliższej rodziny. Rodziców się nie zaprasza, ani oni do siebie nie zapraszają. Wigilia jest więc świętem nuklearnym, jakby przy stole zasiadali jedynie Józef, Maryja i Jezus. I choć to może dziwne, ta symbolika bardzo mi się podoba.

– Zostawmy małego Stasia w Gliwicach, by już w Katowicach zająć się nastoletnim Staszkiem. Jaki był?

Nastoletni Staszek nauczył się grać kilka funkcji na gitarze, by tą gitarą przykrywać brzuch. Nosił długie włosy, ale urodził się w takich czasach, że był za młody na hippisowanie, a za stary na punkowanie, więc się nie buntował. Zamiast idoli słuchał włoskiej, niemieckiej i francuskiej muzyki barokowej. I to mu brzmiało jak prawdziwa muzyka, bo tam była fraza, zdanie, coś się działo. Potem dopiero usłyszał Niemena i to zrobiło na nim wrażenie. W płytach mamy któregoś dnia wygrzebał, mama nie wiedziała, skąd się to tam wzięło, singiel Raya Charlesa „It Had to Be You” i na drugiej stronie „What’d I Say”. I oszalał...

Edukacja muzyczna i śląska szkoła charakteru

– Chodziłeś już wtedy do Liceum Muzycznego w Katowicach.

Liceum Muzyczne w Katowicach było na parterze, a na pierwszym i drugim piętrze tego samego budynku była Akademia Muzyczna. Obserwowaliśmy więc przemykających się na korytarzach studentów i czekaliśmy na moment, kiedy i my po maturze zasilimy jej szeregi. Kiedy ja byłem uczniem liceum, w akademii na wydziale jazzu studiowały późniejsze sławy: Jarosław Śmietana, „Adzik” Sendecki czy Sławomir Kulpowicz. Studiował już znany wówczas wybitny pianista Krystian Zimerman. Z Zimermanem jako nastoletni członek orkiestry pojechałem kiedyś na koncerty do Kopenhagi. Za zarobione pieniądze kupiłem pierwsze dżinsy i dżinsową kurtkę. Bardzo chcieliśmy przybliżyć się do tych chłopaków, bo oni wydawali się nam bliżej muzyki.

– Już wtedy wiedziałeś, że chcesz swoje życie właśnie z muzyką związać?

Zawsze to wiedziałem. Może między siódmym a trzynastym rokiem życia zastanawiałem się, czy na pewno muzyka jest moją przyszłością, ale kiedy świetnie zdałem egzamin końcowy w szkole muzycznej, zrozumiałem, że chcę być muzykiem. Chłopcy w pewnym wieku, zamiast ćwiczyć gamy, wolą pograć w piłkę. Wyobraź sobie, co musiała przeżyć moja mama, by tych swoich czterech synów: Staszka, Jurka, Ryśka i Leszka utrzymać przy instrumentach w piękne wiosenne popołudnie… Ale kiedy już byłem w Liceum Muzycznym, piłki i wszelkie inne rzeczy poszły na bok. Chciałem grać, dżemować w akademikach, jak moi starsi koledzy. Przyklejałem się więc do tego dżemowania. Któregoś razu Marek Walarowski, pianista jazzowy, dziś zdaje się profesor, dał mi płytę Milesa Davisa „Kind of Blue”. I to już była rewolucja. Bo to jest muzyka improwizowana, posiadająca ten nerw, puls, który charakteryzuje muzykę jazzową. I to mnie zauroczyło, bo dotychczas ćwicząc Bacha, wiedziałem, że muszę się go co do nuty nauczyć na pamięć, a potem jota w jotę zagrać. Tu mogłem puścić wodze swojej muzycznej fantazji…

– Już na studiach zacząłeś grać.

Zawiązała się taka grupa Puls, w której prócz mnie znaleźli się bracia Pospieszalscy, Antoni Gralak i Janusz „Yanina” Iwański. Szybko jednak zrozumiałem, że najlepiej wychodzi mi granie i śpiewanie solo, bo z niecierpliwości sam nauczyłem się sobie akompaniować. I chyba musiałem być niezły, bo kiedy usłyszał mnie kiedyś Piotr Skrzynecki, gdy z zespołem Extra Ball przygrywaliśmy w Piwnicy pod Baranami, powiedział: „Posłuchajcie… Tu jest taki młody, ładny i zdolny. I teraz on będzie tu solistą”. Tak się zaprzyjaźniłem z Piotrem.

– Akademię Muzyczną kończysz w 1981 roku i wyjeżdżasz do Warszawy.

To było naturalne ciążenie do miejsca, w którym rzeczy się działy. Miałem szczęście, bo pomogli mi i muzycznie, i życiowo wspaniali jazzmani: Wojtek Karolak, Zbyszek Namysłowski i Jan „Ptaszyn” Wróblewski.

Stanisław Sojka, VIVA! 11/2015.
Stanisław Sojka, VIVA! 11/2015. Na schodach gliwickiej szkoły muzycznej, gdzie spędzał godziny na ćwiczeniach. „Byłem szczęśliwy, że mogę uczyć się w tak pięknym miejscu”. Tu też po wspaniale zdanym egzaminie utwierdził się, że chce zostać muzykiem. Fot. Olga Majrowska

Powrót do miejsc dzieciństwa – sentymentalna podróż Sojki

– Nie żal Ci było opuszczać Gliwic, Katowic, rodzinnego domu?

Życie składa się z etapów. Żeby iść dalej, by zdobywać świat, w moim przypadku scenę, trzeba było wyjechać. Kiedy jest się młodym, łatwiej zamknąć za sobą drzwi, bo przed nami już kolejne stoją otworem. Gliwice, Katowice dały mi wszystko, co mogły mi dać. Wyjechałem stąd ukształtowany jako muzyk i jako człowiek. Ale byłem ciekaw, co mnie czeka dalej. We mnie do dziś tkwi wdzięczność, że tak wspaniale udało mi się przejść przez pierwsze lata życia. Gdy się modlę, modlę się z wdzięczności, co nie znaczy, że nie raz i nie dwa westchnąłem o pomoc. Ale gdybym przyjrzał się z boku swojemu życiu, Pan Bóg dał mi wszystko, o co prosiłem.

– Co byś stracił w życiu, gdybyś nie dorastał w tamtym miejscu?

Pewnie bez tych zasad, które mama i tata wbijali mi do głowy, byłbym innym człowiekiem. A tak, to sobie ciągle powtarzam słowa mamy, że „pycha przed upadkiem chodzi”. Czy zasiadłbym do muzyki, gdyby nie dziadek organista i te godziny spędzone z nim na kościelnym „pawlaczu”? Pewnie nie byłbym tak integralny, autonomiczny, poukładany, skromny, a jednocześnie pewien swojej wartości.

– Warto mieć korzenie.

Warto. I wspaniale było poznać na swojej drodze tych wszystkich ludzi. Jestem szczęśliwy, że miałem dziadka, że on palił fajkę, że mogę go wspomnieć z łezką w oku. Cieszę się, że moi synowie też mają, znają i kochają swoich dziadków, że wciąż mogą się od nich czegoś nauczyć.

– Zapytałam Cię na początku rozmowy, czy często wracasz do miejsc dzieciństwa – odpowiedziałeś, że od niedawna często. Dlaczego?

Moi rodzice są po osiemdziesiątce. Czasem zastanawiam się, ile im jeszcze zostało… Chciałbym, by żyli wiecznie, ale realnie patrząc, może jeszcze, daj Boże, 10 lat… Mówi się, że dorosły człowiek nikogo nie potrzebuje. To nie jest prawda. Z wiekiem bardziej pokochałem rozmowy z rodzicami, i oni, i ja coraz mocniej się otwieramy. Agnieszka Osiecka dopisała kiedyś zwrotkę do starej piosenki „Upływa szybko życie”. „A potem nasze wnuki opuszczą progi szkół. Zostanie blady głupiec, opustoszały stół”. Czasem na koncertach po prostu nie mogę tego śpiewać…

Śmierć Stanisława Sojki – co pozostawił po sobie?

21 sierpnia 2025 roku, w wieku 66 lat, zmarł Stanisław Sojka – artysta, który przez dekady tworzył muzykę opartą na emocjach, wartościach i wielkiej wierności sobie. W jego wspomnieniach, które dziś czytamy z nową czułością, odnajdujemy nie tylko obraz dzieciństwa i młodości, ale też przesłanie, że warto mieć korzenie – i pamiętać, kim się jest.

Reklama

ZOBACZ TEŻ: Kayah ujawniła treść ostatnich słów Stanisława Soyki. Łzy same płyną do oczu

Stanisław Sojka, VIVA! 11/2015. Jako 16-letni chłopak został zastępcą organisty. To było niesamowite doświadczenie, obcowanie z tym cudownym instrumentem sprawiało, że czuł się, jakby był w środku muzyki.
Stanisław Sojka, VIVA! 11/2015. Jako 16-letni chłopak został zastępcą organisty. To było niesamowite doświadczenie, obcowanie z tym cudownym instrumentem sprawiało, że czuł się, jakby był w środku muzyki. Fot. Olga Majrowska
Reklama
Reklama
Reklama