Ikona lat 90. matce zawdzięczała zwłaszcza jedno. Prawdę ujawnił w jednym z ostatnich wywiadów. Mało kto o tym wiedział
Dom w Gliwicach, śląskie obiady, rodzinne rytuały i głębokie spojrzenia zamiast krzyków – tak wyglądało dzieciństwo Stanisława Soyki. W szczerym wywiadzie artysta opowiedział o miłości, zasadach i muzyce, które zawdzięcza rodzicom – Marii i Alfonsowi Sojkom.

W życiu Stanisława Soyki nie było silniejszych autorytetów niż jego rodzice – Maria i Alfons Sojkowie. Dom rodzinny w Gliwicach, kuchnia z kredensem, który od 50 lat stał w tym samym miejscu, to nie tylko sceneria dzieciństwa, ale też duchowa kotwica, do której artysta nieustannie powracał. „Moi rodzice są po osiemdziesiątce. Czasem zastanawiam się, ile im jeszcze zostało… Chciałbym, by żyli wiecznie, ale realnie patrząc, może jeszcze, daj Boże, 10 lat… Mówi się, że dorosły człowiek nikogo nie potrzebuje. To nie jest prawda. Z wiekiem bardziej pokochałem rozmowy z rodzicami, i oni, i ja coraz mocniej się otwieramy. Agnieszka Osiecka dopisała kiedyś zwrotkę do starej piosenki „Upływa szybko życie”. „A potem nasze wnuki opuszczą progi szkół. Zostanie blady głupiec, opustoszały stół”. Czasem na koncertach po prostu nie mogę tego śpiewać…", mówił w 2015 roku Katarzynie Przybyszewskiej-Ortonowskiej dla magazynu VIVA!.
Zresztą rodzinna kuchnia była miejscem, gdzie w dorosłym już życiu osadził swoich rodziców w teledysku do utworu „Tango Memento Vitae”. Tańczący w niej starsi państwo – to właśnie Maria i Alfons. Pogodni, uśmiechnięci, spokojni – jakby czas ich nie dotyczył.
Maria i Alfons – rodzice, którzy dali Stanisławowi Soyce muzykę i wartości
Maria, mama wybitnego artysty, była dozorczynią w bloku, a jej śpiew w kuchni, przy praniu, gotowaniu rozbrzmiewał w pamięci wokalisty. Jego ojciec, pracował jako mistrz budowlany, a po etacie dorabiał w prywatnych mieszkaniach, by utrzymać czterech synów i kupić rodzinie upragnioną syrenkę – symbol luksusu tamtych lat. Ich codzienność była pełna rytuałów: niedzielne wyjście do kościoła, śląskie obiady z roladą i kluskami oraz domowe ciasto. „Mama była dozorczynią w bloku, w którym mieszkaliśmy. Pamiętam, jak zimą mieliśmy z braćmi dyżury, który z nas odśnieża chodniki. Tata był mistrzem budowlanym. Przychodził z pracy o trzeciej, jadł obiad i szedł pracować do prywatnych mieszkań, gdzie kładł gresy i posadzki. Pozwalało mu to w tej szarej strefie utrzymać czterech synów i jeszcze kupić samochód. To była syrenka. Przedmiot pożądania tamtych czasów. Pamiętam pierwszą podróż tą syrenką do dziadków na wieś. Mistyczna chwila. Dotąd jeździliśmy autobusami, przesiadki, tłok, kłopoty z pogodą, bolesny powrót, bo pada… A tu siedzieliśmy wszyscy pod dachem nowiutkiej syrenki, szczęśliwi. Nigdy nie zapomnę tej podróży. W naszym domu obowiązywały rytuały. Rano w niedzielę chodziliśmy do kościoła, po pierwszej na stół wjeżdżał śląski obiad: rosół i rolada, kluski, ciasto zawsze mama upiekła. Rodzice oboje razem byli nie do przebycia, wystarczy, że jedno czy drugie głęboko spojrzało w oczy… To było druzgocące, ale zawsze w dobrej sprawie. Nigdy nie zdarzyło się, by ojciec czy mama w jakikolwiek sposób przekroczyli naszą godność", zwierzył się w tej samej rozmowie.

Piosenkarz ujawnił również, kto zaszczepił w nim miłość do muzyki. „Zaczęło się od dziadka, ojca mamy, który był jedynym muzykiem samoukiem w rodzinie. On namawiał mamę, by mnie i moich braci posłała na muzykę. Mama też śpiewała, sama dla siebie. Śpiewała „se” w domu, w kuchni, piorąc, gotując i prasując. Ciągle słyszę ten jej śpiew… Tata z kolei śpiewał w chórze kościelnym pięknym basem. Ciotki i wujowie też wiecznie coś podśpiewywali. Jak się człowiek wychowuje w takim środowisku, śpiewanie staje się rzeczą naturalną. Zresztą i ja, i trzej moi bracia związaliśmy życie z muzyką. Ja śpiewam, oni grają w orkiestrach symfonicznych i kameralnych. Jeden z nich jest skrzypkiem, dwóch gra na flecie", dodał.
Wychowanie z zasadami – Stanisław Soyka o dzieciństwie pełnym miłości i dyscypliny
Ulubieniec publiczności wspomina dzieciństwo jako czas pełen miłości, ale i dyscypliny. Sobotnie czyszczenie butów rodziców, dyżury przy odśnieżaniu czy głębokie spojrzenia, które mówiły więcej niż krzyk – to były metody wychowawcze Marii i Alfonsa. Nigdy nie przekroczyli granic godności swoich dzieci. „Buntowałem się. Byłem chyba najbardziej krnąbrny z braci. Mama mówiła o mnie „twardy orzech do zgryzienia”. Męczyły mnie czasem te domowe obowiązki. W sobotę miałem obowiązek wyczyścić buty mamie i tacie. Ojciec mawiał, że jak będę umiał czyścić buty, nie będę musiał iść do wojska. I brałem takie buty, czyściłem, glansowałem. A kiedy mówiłem, że skończyłem, ojciec brał je, oglądał i mówił: „Nie widzę!”. „Czego nie widzisz?”, pytałem. „Siebie nie widzę”, odpowiadał bez cienia uśmiechu", wspominał na łamach magazynu VIVA!. Dodał również, że mamie zawdzięcza zwłaszcza jedno: „W domu wraz z braćmi mogliśmy mówić. Nigdy nie było tak, żeby mama nie miała czasu rozmawiać. Jak ktoś coś chciał, to zawsze mama miała czas. Prawdą jest, że nie pracowała poza domem, ale to była zasada główna, że ludzie powinni rozmawiać, pytać się, dowiadywać się", zwierzył się Karolowi Paciorkowi.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: Był jego autorytetem i największym mentorem, kilka razy przed nim wystąpił. Słowa Jana Pawła II zapamiętał do końca życia

Do końca razem – dorosłe rozmowy i refleksje Soyki o rodzicach
Stanisław Soyka do samego końca nosił w sobie ich nauki, takie jak: „Za słowa się odpowiada" – mawiała mama. Ojciec – bezpartyjny, niezłomny – uczył go niezależności i zasad. Ich wpływ widoczny jest nie tylko w jego życiowej postawie, ale też w podejściu do wychowania własnych dzieci. „Pewnie bez tych zasad, które mama i tata wbijali mi do głowy, byłbym innym człowiekiem. A tak, to sobie ciągle powtarzam słowa mamy, że „pycha przed upadkiem chodzi”. Czy zasiadłbym do muzyki, gdyby nie dziadek organista i te godziny spędzone z nim na kościelnym „pawlaczu”? Pewnie nie byłbym tak integralny, autonomiczny, poukładany, skromny, a jednocześnie pewien swojej wartości", powiedział Katarzynie Przybyszewskiej-Ortonowskiej.
„Pytałaś o miejsce, które coś we mnie zmieniło. A te właśnie miejsca mnie uformowały, stworzyły jako człowieka i artystę. Miałem wiele szczęścia… Kształtowali mnie rodzice, śląskie zasady, wspaniali nauczyciele, księża. Tamte doświadczenia zaważyły na moich późniejszych wyborach. Przeżyłem oczywiście od tamtej pory wiele niezwykłych inicjacji, doznałem różnych inspiracji, zwiedziłem świat. Ale to już się działo w podróży przez życie, w którą wyruszyłem – wydaje mi się – dobrze uzbrojony i wyposażony. Po pierwsze, miałem w ręku fach, a po drugie, wiedziałem, jak mówić: „dzień dobry”, „do widzenia”, „proszę”, „przepraszam”, „dziękuję”…", kontynuował.
Zaznaczył również: „Moje pokolenie jest już inne niż pokolenie rodziców. Wychowane w innej rzeczywistości. Ja nie znałem głodu, nie znałem biedy, a mój tata, owszem. W czasie wojny został jedynym mężczyzną w domu i choć miał dziewięć lat, musiał zasuwać jak dorosły. Powoził końmi, bronował, orał. To jednak inaczej formuje psychikę. My mieliśmy więcej możliwości. Rodzice chcieli nas wykształcić, bo sami tego wykształcenia nie mieli. Ja to wpajałem swoim synom. Nauka na pewnym etapie jest najważniejsza, bo kształtuje charakter. Jestem jednym z czterech synów i tak się złożyło, że i ja mam czterech synów. Mimo różnych życiowych zakrętów, także moich, wyszli na ludzi. Część zwyczajów po rodzinnym domu mi została. Wyobraź sobie, że u nas nie spędza się razem Wigilii. Spędzamy ją w gronie najbliższej rodziny. Rodziców się nie zaprasza, ani oni do siebie nie zapraszają. Wigilia jest więc świętem nuklearnym, jakby przy stole zasiadali jedynie Józef, Maryja i Jezus. I choć to może dziwne, ta symbolika bardzo mi się podoba", dodał.
CZYTAJ TEŻ: Spotkał się z Elżbietą II, wręczył jej wyjątkowy prezent. Tak uwielbiany artysta wspominał tę rozmowę
