Tego nie wiedział nikt, po latach ujawniła prawdę. Mówi wprost o niechęci ikony PRL
Zanim Nina Terentiew stała się ikoną polskiej telewizji, musiała zmierzyć się z niechęcią wpływowej prezenterki. Wspomnienia z czasów studenckich, pierwszych reportaży i przełomowego wsparcia profesora, który dostrzegł w niej „osobowość”, rzucają nowe światło na początki jej medialnej drogi.

- Krystyna Pytlakowska
Lata 70. w Telewizji Polskiej nie należały do łatwych, zwłaszcza dla młodych kobiet z ambicjami. Nina Terentiew, dopiero co po stażu w Radiu Koszalin, trafiła na zamknięty, hierarchiczny świat „Dwójki”. Gdy jej charakterystyczne „r” spotkało się z chłodnym przyjęciem jednej z największych gwiazd ekranu, mogło się wydawać, że kariera młodej dziennikarki zakończy się, zanim zdąży się rozpocząć. Ale los, a raczej jeden profesor, zdecydował inaczej.
Nina Terentiew – kto próbował ją powstrzymać na starcie kariery? Zaskakujące początki w TVP. Wywiad VIVA!
[...]
– Wojciech Mann mówi o sobie, że jest emerytem pracującym. Ty także.
I niech tak zostanie. Dzięki telewizji miałam szansę bywać na festiwalach w Cannes czy być przewodniczącą delegacji TVP w Telewizji Pekin, gdzie nie było to najlepiej widziane, ponieważ wówczas kobiety w Chinach stały zawsze trzy kroki za mężczyznami. Do tego to dzięki telewizji poznałam również wiele niezwykłych osób i miałam okazję na przykład zrobić wywiad z Marcellem Mastroiannim czy z Romanem Polańskim. A kiedy byłam bardzo młoda, zaprosił mnie na kolację mistrz Jan Świderski i wygłosił kilka ciekawych opinii na temat początkującej wówczas aktorki Krystyny Jandy.
– Był nią zafascynowany?
Przeciwnie. Trudno mu było zrozumieć, że wchodzi piękna, superzdolna, młoda dziewczyna, zapala papierosa i nie dostrzega, że obok siedzi on – najwyższej klasy maestro.
– Wielcy aktorzy zawsze uważali, że to oni są naprawdę wielcy, a młodzież to tylko młodzież. Nie wiadomo, co z niej wyrośnie. Ekscytuje się byle czym.
I pewnie miał rację. Dla niego spacer w Łazienkach ze Stanisławem Grochowiakiem byłby czymś normalnym. A dla mnie był czymś niezwykłym. Zwłaszcza że Grochowiak deklamował mi wtedy wiersz, który właśnie napisał. Do dziś pamiętam: „A wiosna? Gdzie ona?”. Jako bardzo młoda dziewczyna poznałam wspaniałych artystów, pisarzy, poetów: Ernesta Brylla, Andrzeja Wajdę czy Kazimierza Rudzkiego. Pamiętam, że na spotkanie z mistrzem spóźniłam się godzinę, bo poszłam gdzieś z moim chłopakiem. Otworzył mi drzwi i skrócił mnie o głowę. „Dzisiaj, moja panno, nie mam czasu. Rodzice panią nie nauczyli, że należy być punktualnym?”.
– Odtąd pewnie ani razu się nie spóźniłaś?
To była wielka nauczka. W czasach studenckich nie przestrzegaliśmy tak punktualności. Jonasz Kofta, Maciek Zembaty czy wielka legenda polonistyki Janusz Głowacki często się spóźniali. A my, tak zwana młodzież wydziałowa, patrzyliśmy na nich jak na bogów.

– Mogli sobie na to pozwolić.
Otaczało ich uwielbienie, bo byli poetami i kiedy wchodzili do legendarnego klubu studenckiego Hybrydy, wszystkie dziewczyny mdlały. A na polonistyce były głównie dziewczyny. Na naszym roku były 23 osoby, a w tym około 18 dziewczyn i zaledwie kilku chłopaków, oczywiście wybitnych, jak na przykład profesor Bralczyk. Ach, te wspomnienia, zostawmy je! Na polonistyce poznałam mojego męża i ojca mojego synka Huberta, czyli Roberta Terentiewa, który zaczął studia dwa lata wcześniej niż ja. Pobraliśmy się zaraz po studiach i pojechaliśmy na staż dziennikarski do Koszalina – Robert do lokalnej gazety, a ja do Radia Koszalin, które bardzo często wysyłało korespondencję do radiowej Trójki. W ten sposób mogłam poznać całą elitę „trójkową”, czyli Wojtka Manna, Piotra Kaczkowskiego i innych. A gdy moje trzy reportaże ukazały się na antenie Trójki, urosły mi skrzydła. Dla mnie to był Olimp. Myślałam: Boże, jestem radiowcem! Ale po roku radiowej praktyki dowiedziałam się, że w telewizji w Warszawie przyjmują młodych, bo powstaje drugi program, z szefem Januszem Rolickim, którego teksty czytałam w „Polityce”. Poszłam na przesłuchanie i zostałam przyjęta. W Dwójce pracowałam długie lata i stała się ona moim drugim domem.

– Pamiętam Twój program, słynne „XYZ”. I Ciebie, słodką, cudownie niewinną, ciemnowłosą dziewczynę z „r” francuskim.
Nad tym „r” wyżywała się pani Irena Dziedzic, która nie darzyła mnie sympatią. Wtedy, by móc prowadzić na wizji programy, trzeba było mieć kartę ekranową, czyli opinię wysokiej komisji. Pani Irena Dziedzic mnie oblała. Na to profesor Młynarczyk odpowiedział: „Droga pani, to nie jest wada wymowy, tylko cecha”. Do dzisiaj nie wiem, jaka jest różnica między cechą a wadą. Niemniej wydał mi kartę ekranową, ponieważ był przewodniczącym tej komisji. Powiedział też: „Czuję tu osobowość”. Często zastanawiam się nad tym, jakby się potoczyły moje losy, gdyby nie profesor Młynarczyk.
– A jednak, kiedy oglądaliśmy z rodzicami „XYZ” na czarno-białym neptunie, czułam, że jesteś nieśmiała.
Bo byłam nieśmiała. Nie szykowałam się do tego rodzaju pracy, z wielkimi tuzami polskiej kultury. To było niesamowite.
[...]
Cały wywiad dostępny w nowym numerze VIVY! Magazyn w punktach sprzedaży w całej Polsce od czwartku, 7 sierpnia 2025 roku.
