Pracował na campingu, dziś kręci filmy, które zmieniają Polskę. Kim jest reżyser "Domu dobrego"?
Jego nowy film już bije rekordy popularności. Kim jest jeden z najważniejszych polskich reżyserów? Dlaczego nie lubi mówić o prywatności?

Wojciech Smarzowski jest doceniany zarówno przez publiczność, jak i krytyków. Jego nowy film – „Dom dobry”, opowiadający o koszmarze przemocy w rodzinie – właśnie podbija polskie kina. To obraz wstrząsający, trudny w odbiorze, ale Smarzowski przyzwyczaił nas do tego, że porusza tematy bolesne, zakazane, przemilczane. Zawsze jednak istotne. „Robić coś tylko po to, żeby zrobić? Szkoda czasu. Zarabiam pieniądze gdzie indziej, a do każdego filmu podchodzę, jakby był ostatni” – mówił w jednej z rozmów. „Wesele”, „Dom zły”, „Róża”, „Wołyń”, „Kler” – to tylko niektóre z jego filmów, które na stałe zapisały się w historii polskiego kina. Reżyser obnaża w nich polskie przywary, przemoc, hipokryzję, grzechy główne i codzienne. Styl Smarzowskiego cechuje realizm, brutalność i emocjonalne napięcie. Jego filmy wywołują żywe debaty społeczne.
Wojciech Smarzowski niechętnie opowiada o sobie, nie lubi dzielić się swoją prywatnością. Jak sam przyznaje, woli stać po drugiej stronie kamery. Co o nim wiemy?
Chłopiec z Podkarpacia, który chciał być piłkarzem
Wojciech Smarzowski pochodzi z rodziny o kresowych korzeniach. Urodził się 18 stycznia 1963 roku w Korczynie, wychował się w miasteczku Jedlicze na Podkarpaciu. Tam ukończył szkołę podstawową i średnią. Później w Krośnie uczęszczał do Policealnego Studium Animatorów Kultury. Grał w piłkę nożną w klubie Nafta Jedlicze – jako dziecko marzył, by zostać piłkarzem. Wspominał: „(…) wieszałem sobie na ścianach piłkarzy. Miałem zdjęcia i autografy każdej reprezentacji Polski od 1974 do 1982 roku”. W Jedliczu nadal mieszka jego rodzina. Jego siostra jest dyrektorką szkoły. Od najmłodszych lat Smarzowski wyróżniał się. Jak wspominał w rozmowie dla „Wysokich Obcasów”, był chyba jedynym dzieckiem w klasie, które nie brało udziału w lekcjach religii. „Gdy w niedzielę koledzy szli do kościoła, ja oglądałem Teleranek albo kopałem piłkę. ‘Kocia wiara’ – czasem słyszałem”. Do dzisiaj mówi o sobie jako o ateiście. O Podkarpaciu nie zapomniał. Jest mocno związany z rodzinnymi stronami – nazwy podkarpackich miejscowości pojawiają się niemal w każdym jego filmie. W „Drogówce” pojawił się transparent z napisem Jedlicze, a w „Klerze” – Bajdy.
- TYLKO NA VIVA.PL: Po tym filmie trudno się pozbierać. Agata Turkot o roli w „Domu dobrym” Smarzowskiego. Czekała na nią wiele lat
Studia, praca fizyczna, pierwsze kroki filmowe
Po ukończeniu szkoły średniej Wojciech Smarzowski rozpoczął studia na kierunku filmoznawstwo na Uniwersytet Jagielloński, lecz to nie tam rozwinęła się jego prawdziwa pasja. W 1986 roku został studentem na Wydziale Operatorskim Łódzka Filmówka, którą ukończył w 1990 roku. Zdawał do szkoły filmowej kilkakrotnie – dostał się za trzecim razem, na operatorkę. Przełom lat 80. i 90. to był trudny czas – Polska wchodziła w okres transformacji, wszystko się zmieniało, również w kulturze. Reżyser tak wspominał swoje studia: „Bardzo szybko prysł mit szkoły filmowej. Pewnie także dlatego, że wybrałem Wydział Operatorski, ale szybko zorientowałem się, że robienie zdjęć mnie nie interesuje. A może było odwrotnie – tak mało rozwijał mnie mój wydział, że postanowiłem być reżyserem. Albo robiłem tak kiepskie zdjęcia, że musiałem zmienić zawód… Już nie pamiętam”. Jak mówił, lata dziewięćdziesiąte w polskim kinie to był niedobry czas. „Mieliśmy gonitwę za Ameryką. Za dwa złote próbowaliśmy zrobić kino akcji. Pomijam Pasikowskiego, bo zdarzyły się filmy, które coś znaczą, ale było ich bardzo mało. Weźmy te wszystkie ‘superprodukcje’ czy ekranizacje lektur. Wyglądały, jakby chodziło w nich o wypranie pieniędzy, ale autobusy zawoziły dzieci ze szkół do kin i takie kino ‘stawało’ się lubiane i potrzebne”.
Na swój debiut czekał dziesięć lat – by zarobić pieniądze, pracował na campingu w Niemczech. Malował krasnale, „byłem barmanem, kierowcą busa‑ogórka oraz układałem papę z mordercą Zoranem”. Pracował jako reżyser reklam i teledysków; za teledysk do piosenki „To nie był film” dla zespołu Myslovitz dostał „Fryderyka” w 1998 roku. Żeby się utrzymać, pracował także przy serialu „Na Wspólnej”, gdzie – jak wspominał – spotkał „superludzi”.

„Jestem nieprzysiadalny” – filmowiec z zasady
Przełomem dla Smarzowskiego okazał się rok 2004. Do kin trafił wówczas film „Wesele” – komiczno‑tragiczny obraz prowincjonalnej Polski pokazanej na weselu córki miałomiasteczkowego bogacza. Film zdobył wiele prestiżowych nagród, takich jak Złote Lwy w Gdyni. Po nim pojawiły się kolejne tytuły: „Dom zły”, „Róża”, „Pod mocnym Aniołem”, „Wołyń”, „Kler” – by wymienić te najbardziej znane. Wojciech Smarzowski ma swoją grupę ulubionych aktorów, z którymi chętnie współpracuje – należą do nich między innymi Arkadiusz Jakubik, Marian Dziędziel, Bartłomiej Topa, Agata Kulesza. Znajomi aktorzy dają mu poczucie bezpieczeństwa. „Jeżeli pracuję z aktorem, z którym miałem już do czynienia, szybciej się komunikujemy. Jeżeli mówię, żeby ‘zwiększył Tworki’, on wie, że chodzi o przesunięcie akcentu w kierunku szaleństwa. Nowym muszę poświęcić więcej czasu. Ale biorę od nich energię, bo cały czas potrzebuję dopływu świeżej krwi. (…) Rzadko robię próby. Lubię iść na plan i nie wiedzieć wszystkiego. Bo jak będę wiedział wszystko, to znaczy, że już mogę uczyć w szkole filmowej. Ale nie szukam chaosu, tylko świeżości” – opowiadał.
Jako reżyser uchodzi podobno za tyrana, chociaż wcale nie krzyczy na planie. Jest perfekcjonistą. Sam opowiadał w „Twoim Stylu” o spotkaniu z legendarnym aktorem Edward Linde‑Lubaszenko na planie „Róży”. Jak wspominał Smarzowski, aktor „w przerwach siedział na pieńku i mnie obserwował. Po zdjęciach podszedł do mnie i podsumował: ‘Pan jest miłym i kulturalnym człowiekiem’. Wcześniej oceniał mnie przez pryzmat filmów, które kręcę, i może myślał, że po planie chodzę z siekierą w jednej ręce, z megafonem w drugiej i wrzeszczę”.
Wojciech Smarzowski jest osobą wyjątkowo skrytą. Unika mediów, nie bywa na bankietach, rzadko udziela wywiadów. Woli, by to jego filmy mówiły za niego. W rozmowach, które zdarza mu się prowadzić z dziennikarzami, podkreśla, że jego życie prywatne jest jego sprawą – i nie zamierza go eksponować publicznie. „Odpowiada mi sytuacja, że jestem po tej drugiej stronie kamery, że nikt nie wie, kim jestem”. W rozmowie z Magdaleną Żakowską charakteryzował siebie, mówiąc, że jest „nieprzysiadalny”. „Wyrzucili mnie nawet z zuchów, bo nie chodziłem na zbiórki. Generalnie mam problem z funkcjonowaniem w grupie. Wyjątkiem jest film. Z ekipą filmową potrafię się dogadać” – wspominał.
Życie rodzinne Wojciecha Smarzowskiego
Wiadomo, że jest ojcem dwóch synów, ale nie pojawia się z nimi w mediach. Życie rodzinne chroni przed ciekawością mediów. Zamiast mówić o sobie, pokazuje społeczeństwo – z jego ranami, kłamstwami i cieniami. Wojciech Smarzowski ma żonę i dwóch synów. I jak podkreślał w rozmowie z Pauliną Błaszkiewicz: „absolutnie najważniejsza jest dla mnie rodzina. Ona mnie trzyma w pozycji pionowej. To jest bardzo ważne, bo dzięki temu mam wolną głowę, żeby kręcić filmy”. W domu życie filmowe miesza się czasem z codziennością. Reżyser był dumny z tego, że jeden z jego synów zorganizował kiedyś w klasie pogadankę o Rzezi Wołyńskiej. Wcześniej poprosił ojca, by mu opowiedział o tych zdarzeniach – temat przyszedł mu do głowy, ponieważ w domu mówiło się o Wołyniu w czasie, gdy Wojciech Smarzowski realizował swój głośny film. Z kolei pytany przez Magdalenę Żakowską o to, jak wychowuje dzieci, odpowiedział w rozmowie z 2014 roku: „Nie przeszkadzam. Pokazuję drogi, które wydają mi się rozsądne, i przyglądam się z boku. Ale każdy przypadek jest inny. To chyba jedna z najtrudniejszych rzeczy w życiu człowieka – żeby tego wychowania za bardzo nie spieprzyć. Stworzenie dzieciom szczęśliwego dzieciństwa – to teraz dla mnie najważniejsze”.
Z synami ogląda filmy – czasem są to klasyki, filmy, które były ważne dla samego Smarzowskiego, takie jak „12 gniewnych ludzi” Lumeta czy „Lśnienie” Kubricka. Czasem to synowie odkrywają film jemu – tak było ze „Spider‑Manem” z 2016 roku. Dziś jego synowie są już dorosłymi ludźmi.
Mówiąc o swoich filmowych wyborach, podkreśla: „Lubię kino autorskie, ale jeśli film mnie nudzi, wychodzę lub wyłączam. Szkoda czasu. Konwicki mówił, że jak go dupa boli, znaczy, że film jest niedobry. Źle też, gdy w trakcie projekcji zaczynam patrzeć na film warsztatowo, oceniać zdjęcia, scenografię, kostium, charakteryzację. Kiedy się na tym łapię, wychodzę z kina. Ale jeśli film wciąga, idę za postaciami, emocjami i zatapiam się w historii. Lubię kino autorskie, najlepiej takie, którego sam bym nie potrafił nakręcić. Zwiagincew, Haneke, Farhadi, Kim Ki‑duk, Bałabanow, Lars von Trier... Sporo jest reżyserów, których filmy trzymam na najwyższej półce”.
W planach ma podobno film o naszych ziemiach sprzed czasów chrztu, albo po prostu o naszych słowiańskich korzeniach.
