Reklama

W zabytkowych wnętrzach Pałacu na Wyspie w Łazienkach Królewskich w Warszawie odbyła się finałowa gala konkursu „Anioły Rzemiosła”. Wśród tegorocznych laureatów znaleźli się Justyna Anioł (złotnictwo i jubilerstwo), Hanna Kozicka (haft i koronkarstwo) oraz Tomasz Pietryszyn (kowalstwo i metaloplastyka).

Tego wieczoru również wybitna reportażystka Ewa Ewart otrzymała specjalne wyróżnienie – nagrodę „Rzemieślnik Życia”, którą wręczyła jej pomysłodawczyni konkursu, projektantka Izabela Łapińska. Reporterka została doceniona za całokształt twórczości. Ewart nie boi się trudnych politycznych tematów. Walczy o ekologię i prawa człowieka. Jej filmy fascynują i poruszają publiczność. Doceniono jej inspirującą postawę i niezależność, którą pokazuje nie tylko w reportażach, ale i… na wybiegu.

Ewa Ewart na "Aniołach Rzemiosła".
Ewa Ewart na "Aniołach Rzemiosła". Fot. MAT. PRASOWE/Radosław NAWROCKI @Radziul

Nieprzypadkowo to właśnie Izabela Łapińska wybrała ją na twarz swojej kolekcji. Ewa Ewart opowiadała o kulisach tej zaskakującej współpracy: „To jedna z największych życiowych niespodzianek! (…) Iza zaproponowała, żebym została twarzą kolekcji. [...] pomyślałam: dlaczego nie?”

Ewa Ewart na "Aniołach Rzemiosła".
Ewa Ewart na "Aniołach Rzemiosła". Fot. MAT. PRASOWE/Radosław NAWROCKI @Radziul

Przypominamy wyjątkowy wywiad z 2021 roku, w którym Ewa Ewart opowiedziała Katarzynie Przybyszewskiej-Ortonowskiej o kobiecości, wolności i życiu bez granic. Pełna treść rozmowy poniżej.

Piękna, drobna brunetka, z czerwoną szminką na ustach, w czarnych kozakach na obcasach i płaszczu w panterkę. Promienny uśmiech, wyjątkowo spokojny głos, delikatność w spojrzeniu. I to ta kobieta jeździła na wojnę do Czeczenii? W samym środku kolumbijskiej dżungli spotykała się z głównym terrorystą kolumbijskim Carlosem Castaño? Stawała oko w oko z baskijskimi separatystami? Nie będziemy rozmawiać o wojnach ani o terrorystach, ani o potwornościach świata, które widziała na własne oczy, ale o kobiecości, choć w przypadku Ewy Ewart te tematy przenikają się, przeplatają, tworząc wybuchową mieszankę. Hanna Krall napisała kiedyś, że „reporter żyje sto razy”. I tak jest w jej przypadku. Każdy reportaż to jakby nowe życie. Ewa Ewart to dziś kobieta legenda, ikona sukcesu i niezależności. O tym też będziemy rozmawiać, bo kobiecość to przede wszystkim osobowość. I wyobrazić sobie, że jak pisała w swojej książce „Widziałam”: „Wiele razy musiałam sobie udowadniać, że jestem normalną kobietą. Bo były momenty, iż czułam się jakimś bezpłciowym tworem”.

– Dziennikarze zwykle pytają Cię o ekstremalne doświadczenia i wojenne traumy. To może my, przekornie, porozmawiajmy, jak do tego ma się kobiecość. Czy wiesz, że jesteś wzorem dla wielu kobiet?

I to mnie zaskakuje.

– Ale tak jest.

Więc chętnie posłucham na jakiej podstawie i dlaczego.

– Piękna, niezależna kobieta, która uprawia niezwykły, pasjonujący, ale trochę męski zawód i która osiągnęła sukces. Idzie swoją drogą i nie ulega stereotypom.

Dziękuję. I to prawda. Nie ulegam. Chociaż z tym zawodem to nie do końca się zgodzę. Przez 20 lat pracowałam w BBC, w redakcji dokumentu społeczno-politycznego, i tam 50 procent składu osobowego stanowiły kobiety. I radziły sobie fantastycznie. Nie było rozgraniczenia, taryfy ulgowej. Na wojnę byłyśmy wysyłane tak jak mężczyźni. W zależności, kto był pod ręką. Dzisiaj zresztą sztywny podział na męskie i damskie

zawody już nie istnieje. Chociaż… Nie wyobrażam sobie siebie w roli górnika czy hutnika.

– Sprawdziłam. Są kobiety, które zjeżdżają do kopalni i pracują w hucie. I myślę, że nie odmówimy im kobiecości.

Bo kobietą się jest albo nie jest. To kwestia osobowości, nie czynników zewnętrznych.

– A kto dla Ciebie jest wzorem kobiety i kobiecości?

Nigdy nie szukałam wzorca, nie było w moim życiu takiej postaci, którą chciałabym naśladować. Chcę być po prostu najlepszą wersją samej siebie. Ale to nie oznacza, że nie

podziwiam wielu kobiet. Ustawiłam się w życiu w roli obserwatora. Lubię przyglądać się ludziom, obserwować ich. Również kobiety.

– Gdybyś wymieniła, które podziwiasz…

Bohaterki moich filmów. Większość z nich nigdy nie zaistniała w przestrzeni publicznej. Ale dokonały czegoś, na co niewiele osób byłoby stać. Były w ich życiu traumy, po których nie miały prawa się pozbierać. Spotykałam przeróżne kobiety: gospodynie domowe, feministki, kobiety na stanowiskach i bezrobotne. Miałam możliwość zajrzenia w dusze kobiet, które wypełniały każdą definicję. Nie oceniałam. Byłam wdzięczna, że taka osoba opowiedziała mi swoją historię, bo to była fantastyczna pożywka dla moich własnych refleksji. Przeszłam też swoistą ewolucję stosunku do mojej matki. Nasza relacja przechodziła różne etapy. Zaczęła się prostować, gdy i mnie, i mamie przybyło lat. Ale dopiero kiedy jej zabrakło, zorientowałam się, jak wiele od niej dostałam. Kiedy mówiłam o kobietach, które nie miały prawa podnieść się z traum, to samo odnosi się do mojej matki. Jej młodość przypadła na czas wojny. Miała więc w życiorysie i tragiczną śmierć swojej matki, zakatowanej przez gestapo, i powstanie warszawskie, podczas którego trzykrotnie przysypywał ją gruz walących się budynków. Jako żywa tarcza była pędzona przed niemieckimi czołgami, potem jako 12-latka trafiła do obozu pracy w Niemczech. Nie miała prawa być normalnym człowiekiem. A jednak walczyła o swoje szczęście. I wytyczyła mi wzorce, które ja bezwiednie przejęłam.

– Na przykład?

Moja mama, Barbara Grębecka, była dziennikarką przez lata związaną z Polskim Radiem. Była kobietą niezależną, samodzielną, realizowała swoje zawodowe pasje. W powojennej Polsce to nie był scenariusz, który chwalono, ani wzorzec do naśladowania. Słynne w tamtych czasach powiedzenie: „Ludwiku, do rondla” było jej autorstwa. Była typem feministki, choć tym nie epatowała. Ale miała w sobie dużo cywilnej odwagi, żeby realizować swoje pasje i marzenia, choć kosztowało ją to sporo krytyki od innych. Powiedziała mi kiedyś coś, co stało się dla mnie wyznacznikiem: „Ewa, pamiętaj, tak pokieruj swoim życiem, żebyś nigdy nie była od nikogo zależna”. I w tym pouczeniu zawierała się zarówno niezależność finansowa, ale jeszcze bardziej niezależność emocjonalna. Bo emocjonalna zależność potrafi ograbić z własnych sił i własnego potencjału. Mama była tego świadoma. I to był jej prywatny manifest, który pozostawiła mi w spadku.

– Czy to znaczy, że nigdy się od nikogo nie uzależniłaś emocjonalnie?

Ależ oczywiście, że tak. To wszystko ładnie wygląda w teorii, a jesteśmy tylko ludźmi i naszym życiem kierują emocje. Oczywiście, że się uzależniałam. Przede wszystkim od relacji damsko-męskich.

– Jak każda z nas.

Ale w efekcie wyszło mi to na dobre. Musiałam przejść kilka lekcji, aby dotrzeć do punktu, w którym wiem, jakich błędów więcej popełniać nie będę. Nie znam kobiety, która może powiedzieć, że przez całe życie była zawsze sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Wyważać proporcje uczą dopiero wiek i doświadczenie.

– Wróćmy na chwilę do przeszłości… Do lat 80. Przyszła Ewa Ewart nazywa się wtedy Ewa Robaczyńska. Kim była tamta Ewa, jakie miała plany, marzenia?

Ewa Robaczyńska była studentką iberystyki na Uniwersytecie Warszawskim. Jej lata studenckie przypadły na okres transformacji i zmian w naszym kraju. Powstała „Solidarność”, wprowadzono stan wojenny. Należałam do pokolenia, które uwierzyło, że nam się uda dokonać rewolucji, i to, co się nie udało naszym rodzicom, my zmienimy. Nie miałam na siebie konkretnego planu. Matura napełniała mnie przerażeniem, bo moi koledzy i koleżanki już wiedzieli, co będą robić w życiu. A ja nie. Ja miałam pasję do języków, miałam ogromną ciekawość świata i modliłam się, że to się pospina. Jestem też osobą, która, również dzisiaj, ale na pewno wtedy, stawiała na magię.

– Ty stawiasz na magię? Co to znaczy?

Po prostu założyłam, że w życiu zdarza się dużo magicznych rzeczy i że w moim przypadku magia doprowadzi mnie do najlepszych rozwiązań. I tak się stało. Co nie znaczy, że stałam z założonymi rękami i czekałam, aż los mi podaruje rozwiązania. Wcześnie postawiłam na pracę. Zaczęłam zarabiać jako studentka, udzielając korepetycji. Na stypendium w Hiszpanii zaliczyłam epizod kelnerski, kiedy zabrakło pieniędzy, zatrudniłam się jako pani do sprzątania. Po studiach zaczęłam pracować jako tłumaczka, i to bardzo intensywnie. Dużo się wtedy w Polsce działo, więc zagraniczni korespondenci, którzy tu przyjeżdżali, potrzebowali właśnie tłumacza. Żyłam na najwyższych obrotach przez 24 godziny siedem dni w tygodniu. Tylko na tamtym etapie życia nie znałam pojęcia „zmęczenie”.

– Jak wyglądała Ewa w tamtych czasach?

To zabawne, ale ja czuję się znacznie lepiej ze sobą dziś niż wtedy, gdy miałam lat dwadzieścia parę. Wydawało mi się, że jestem za gruba, ale rzeczywiście miałam na sobie więcej kilogramów niż teraz. Nie potrafiłam się dobrze umalować, już nie mówię ubrać, bo wtedy przecież nic nie było. Pamiętam, że się kombinowało. Była moja szafa i szafa przyjaciółki. W ten sposób robiły się dwie szafy i nosiłyśmy nawzajem swoje rzeczy. Wspominam to z rozrzewnieniem, bo zmuszało do kreatywności. Był w nas instynkt młodych kobiet, które chcą się ładnie ubrać, a wokół była tylko Polska siermiężna. Miałam szefową Argentynkę, która jak wyjeżdżała za granicę, zawsze mi coś przywoziła. A to sweter, a to spodnie. Jak ja wspominam te prezenty od niej… Człowiek cieszył się, jak dostał nową rzecz. Modna dziś idea recyklingu wtedy była na porządku dziennym. Dziś wszystko wyrzucamy. Ten etap sprawił, że mam teraz rozsądne wymagania, co powinnam mieć, a czego nie powinnam. Choć, z ręką na sercu, zdarza mi się o tej samodyscyplinie zapominać. Ale wracając do wyglądu, ciągle mi coś w sobie nie pasowało i wobec samej siebie byłam niebywale krytyczna.

– To kiedy doszłaś do momentu, w którym jako kobieta poczułaś się dobrze sama ze sobą?

Oj, to długi proces. My, kobiety, mamy taką uniwersalną cechę, że nawet nie wiem, jak obiektywnie dobrze by było, zawsze się do czegoś doczepimy. A ja czepiam się siebie bez przerwy, i to na różnych poziomach. I mam irracjonalny i wypaczony zmysł perfekcjonizmu. Poza tym zewsząd jesteśmy bombardowani jakimiś wzorcami. I człowiek bezwiednie staje się tego ofiarą. Na szczęście z wiekiem ten perfekcjonizm w stosunku do samej siebie się temperuje. I to jest cudowny plus pesel-u. Żyjemy w terrorze numerków, dat, serii, matematyki, która, wydaje się, działa na naszą niekorzyść. Ja nie mam problemu, jeżeli chodzi o mój pesel . To jest po prostu matematyka. Nie zamieniłabym dziś siebie na tę dziewczynę o 20 czy nawet 30 lat młodszą, bo uważam, że to był etap, który pozwolił mi być w tym miejscu, w jakim jestem teraz. Być taką, jaką jestem dzisiaj. Nie oddałabym z mojej przeszłości ani jednego dnia.

– W 1985 roku już jako mężatka Ewa Ewart przeprowadziłaś się do Londynu. Cywilizacyjny szok?

Cywilizacyjnie nie aż tak straszny, bo zanim wylądowałam z biletem w jedną stronę w Londynie, jeździłam na Zachód. Byłam trzy razy w Stanach Zjednoczonych, gdzie mieszkał mój ojciec. Jako studentka iberystyki przez rok byłam na stypendium w Hiszpanii. Wtedy

w Londynie przeżyłam szok emocjonalny, bo uświadomiłam sobie, że rozpoczyna się potężny rozdział w moim życiu. Postawiłam na coś bez żadnej gwarancji. Gdybym nie poznała przyszłego męża, nigdy bym z Polski nie wyjechała. Ale wyjazd okazał się strzałem w dziesiątkę. Pewnie to ta magia, o której mówiłam. Wszystko ułożyło się lepiej, niż mogłabym to sobie wyobrazić, mimo że na początku miałam poczucie wyobcowania i dość trudny etap aklimatyzacji w Londynie.

– Miałaś kompleks dziewczyny zza żelaznej kurtyny?

Nie. Nigdy nie miałam w sobie odruchów deferencji, uniżenia czy ugrzecznienia, żeby kogoś nie urazić. Starałam się być sobą z zachowaniem uniwersalnych zasad dobrego wychowania. I to mi pomagało zawsze i wszędzie, bo mieszkałam w różnych miejscach na świecie i wszędzie czułam się dobrze, i wszędzie czułam się sobą.

– Ludzie nie lubią zmian, a Twoje życie to wieczna podróż.

To była moja życiodajna energia. Uwielbiam podróżować i może dlatego z taką pasją weszłam w swój zawód, który właściwie polega na siedzeniu na walizkach. Każdy etap, każde przeniesienie się, każde nowe miejsce, każdą podróż traktowałam w kategorii fantastycznej przygody. Nigdy nawet nie pomyślałam: Znowu mam się przeprowadzać? Dlaczego? Po co? Po krótkim czasie w Londynie przenieśliśmy się z mężem do Waszyngtonu. Pięć lat tam określam jako „dolce vita”. I potem z luksusów Ameryki, gdy walił się Związek Radziecki, wylądowaliśmy w Moskwie. Może inna kobieta uznałaby to za przekleństwo, ja podeszłam do tego z entuzjazmem. Pomyślałam: Ewa, czeka cię kolejna, fantastyczna przygoda. Tyle się uczyłaś w szkole o Związku Radzieckim, cudownie, że będziesz mogła wyrobić sobie na ten temat własne zdanie. Ta siermiężna Moskwa mocno mnie posiniaczyła, przede wszystkim prywatnie, bo tam, po 10 latach rozpadło się moje małżeństwo. Ale wyszłam z tego silniejsza i pomna słów mamy, że kobieta nie może uzależniać się emocjonalnie. Postawiłam na sprawy zawodowe i znów, magia, wszystko się ułożyło. A potem wróciłam do Londynu i zaczęłam pracę w BBC.

– Miałyśmy rozmawiać o kobiecości, a schodzimy na meandry życia. Ale praca w BBC to reportaże i kolejne niezwykłe przygody. Wszyscy pytają Cię o szczegóły reporterskich wypraw, to ja, znów przekornie, zapytam, jak, jako kobieta, sobie tam radziłaś?

To zacznę, też przekornie, od tych kobiecych spraw. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak ja chodziłam ubrana na takich planach… Ostatnia rzecz, o której się myśli w ekstremalnych sytuacjach, to ta, jak się wygląda. Aczkolwiek, miałam swój zwyczaj… Zawsze, bez względu na to, gdzie byłam, musiałam mieć klipsy na uszach. To był taki mój talizman, coś, w co wierzyłam, że przyniesie mi szczęście. Kiedy realizowałam dokument w Czeczenii, przez sześć tygodni razem z ekipą mieszkaliśmy w rozwalonym na pół domu, gdzie o czymś takim jak łazienka można było tylko pomarzyć. Toaletę odbywało się w misce, ewentualnie kuble z zimną wodą. Przez cały czas nosiłam włosy związane w węzełek, żadnego makijażu. Potrafiłam tydzień, a nawet 10 dni przechodzić w jednym ubraniu. Ale byłam tak pochłonięta pracą, że nie miałam czasu, żeby się tym przejąć. Zdarzało się, że w trakcie wyjazdu w ekstremalne warunki, jak na przykład do dżungli, mógł przydarzyć się oficjalny wywiad. Musiałam więc być na to przygotowana i zapakować do walizki coś bardziej przyzwoitego. I przynajmniej się ogarnąć, gdy miałam stanąć twarzą w twarz z rozmówcą. Nie mogłam do gabinetu ministra wejść w kaloszach czy podkoszulku, który tydzień miałam na sobie.

– Czyli są dwie Ewy. Ewa pierwsza jedzie na wojnę albo do dżungli, albo do Korei Północnej, albo w inny kawałek świata, który znamy tylko z relacji… I co pakuje do plecaka?

Robię porządek w szafie i widzę, że są oto dżinsy, zmęczone, podniszczone. Mówię: „Nie, nie będę ich wyrzucać. Przydadzą mi się, jak będę jechała gdzieś tam”. Potem sterta podkoszulków. Przydadzą się, myślę i odkładam. W miejscach, w które zwykle jeździłam, jedyne, o czym myślałam w kategoriach odzieży, to to, czy jest mi zimno, czy ciepło, czy jest mi mokro, czy sucho. Wygodnie czy nie. W tamtym świecie nie istniała moda. Świat komercji był daleko.

– W książce „Widziałam” piszesz: „Droga do Londynu ponownie wiodła przez Moskwę. (…) Tradycyjnie zatrzymałam się w czterogwiazdkowym Radissonie, gdzie przez parę lat BBC miało na piętrze swoje biuro. Radisson był wówczas najbardziej modnym i luksusowym hotelem rosyjskiej stolicy, w którym przebywali najbogatsi. Z jednej strony obcokrajowcy, z drugiej rosyjskie elity biznesowe, a przy tym luksusowe panienki i ogólny klimat przepychu na najwyższym poziomie. Pamiętam te dziwne spojrzenia. Weszłam w brudnych łachach, ubłoconych butach, bez makijażu, pewnie rozczochrana. Wchodzę i biorę klucz z recepcji. Odprowadzają mnie, jeżeli nie zgorszonym, to na pewno zaskoczonym spojrzeniem do windy…”.

I jak się już ogarnęłam na górze w pokoju, zeszłam na dół, gdzie była sieć ekskluzywnych butików, w których mieli kreacje od najdroższych projektantów, biżuterię, zegarki, kosmetyki. Wracałam wtedy po sześciu tygodniach pobytu w Groznym, gdzie przebywałam w ekstremalnych warunkach. W pamięci miałam biedę, destrukcję, jedyny zapach, jaki tam czułam, to smród niepochowanych trupów, których odór wydobywał się z ruin każdego domu w Groznym. A tu wszechobecny zapach Chanel No 5. Wydawało mi się, że dla mnie ten przepych to owoc zakazany. Po powrocie do domu, do normalnego świata, zajmowało mi trochę czasu uświadomienie sobie, że ja do tego świata też należę. Że wymiksowałam się z niego tylko na chwilę. W tym hotelu w Moskwie stał manekin, na nim piękna biała garsonka. A ja w wytartych dżinsach, rozciągniętym swetrze. I myślę sobie: Tak, muszę zrobić wszystko, by jak najszybciej wyglądać jak ten manekin. I pierwsza rzecz, kiedy już wracałam do domu z każdego reportażu, z ogromną satysfakcją pozbywałam się tych zniszczonych, brudnych ubrań. Musiałam je wyrzucić, by znów poczuć się kobietą. A kiedy już na miejscu, na etapie montażu czy produkcji filmu, wchodziłam do pracy, paradowałam jak na wybiegu. Musiałam wyglądać perfekcyjnie. Perfekcyjne oko, manikiur, perfekcyjny strój i szpilki na najwyższych obcasach. I żeby zapomnieć tamten zapach, który towarzyszył mi tygodniami, wylewałam na siebie pół butelki perfum, moich ulubionych Chanel No 19. I to była ta druga Ewa.

– Nie jest łatwo żyć w dwóch światach…

A tak żyłam przez większość życia. Teraz trochę mniej, jakkolwiek po raz ostatni miałam zbicie tych dwóch światów, kiedy realizowałam film o Ekwadorze. Sporo czasu spędziłam w amazońskiej dżungli i znowu było mi obojętne, co mam na sobie. Powiem coś, co może zabrzmi kontrowersyjnie, ale to, że żyłam w tych dwóch rzeczywistościach, dało mi klucz do zrozumienia świata. Na co dzień nie zastanawiamy się, jak żyją ludzie w odległych krajach. I nie wiem, czy dowiedzielibyśmy się, gdyby nie przekazy medialne, filmy dokumentalne świetnych dokumentalistów, którzy mają ambicję, żeby tę podszewkę świata odsłonić przed opinią publiczną. Zawsze myślę o moich filmach jako o swego rodzaju niewygodnych zwierciadłach, które ustawiam widzowi, i mówię: „Zobacz, tu masz swój wygodny świat, poukładany, w miarę dostatni, ale większość ludzi żyje w zupełnie innej rzeczywistości”. I tę rzeczywistość pokazywałam.

– Trudno było balansować między tymi dwiema rzeczywistościami?

Często słyszę to pytanie. I jeszcze drugie: Jak sobie radziłam z tymi doświadczeniami? Za każdym razem się nad tym zastanawiam, bo trudno mi odpowiedzieć. W pierwszym odruchu głęboko chowałam je w sobie. Nie będę oszukiwać, że spływało to po mnie, jak woda po kaczce. Każde traumatyczne doświadczenie odkładało się we mnie, z tą różnicą, że odreagowywałam po czasie. Chłonęłam potworności świata, zamykałam je w sobie, one we mnie buzowały jak w gotującym garnku, a nie pozwalałam ciśnieniu wybić pokrywki. Nie prowadziłam pamiętnika, a jak coś zapisałam, niszczyłam, bo nie chciałam, żeby to po mnie pozostało. Po raz pierwszy otwarcie o tym, co przeżyłam, napisałam w książce „Widziałam”. Może to wynika z tego, że jestem osobą bardzo prywatną. Nie ma we mnie potrzeby wywnętrzania się. Jestem na tyle silna, że moje traumy nie pozostawiły we mnie trwałego śladu. Miałam lepsze i gorsze okresy w życiu, każdy z nas ma, na szczęście nigdy to nie przełożyło się na stany depresyjne, załamania, po których trudno było mi się podnieść. Jest taka piosenka Franka Sinatry „That’s Life”, ta piosenka jest moim mottem.

– To przeczytam kawałek w wolnym tłumaczeniu: „To jest życie, to jest to, co ludzie mówią/ jedziesz wysoko w kwietniu, jesteś zestrzelony w maju/ Ale wiem, że zmienię tę melodię/ Kiedy powrócę na szczyt/ Powrócę na szczyt w czerwcu/ Powiedziałem, to jest życie/ i tak zabawne, jak może się wydawać/ Niektórzy ludzie otrzymują kopniaki/ Depczą po marzeniu/ Ale nie pozwolę, nie pozwolę, by mnie to zdołowało/ Bo ten stary świat ciągle się kręci/ Byłem marionetką, żebrakiem, piratem, poetą, pionkiem i królem/ Byłem na górze, na dole, skończony i wywalony/ I wiem jedną rzecz: że za każdym razem, gdy znajduję siebie płasko na twarzy/ podnoszę się i wracam do wyścigu”…

Pięknie ujął to Sinatra… I tak czuję. Kończąc temat wojen i ekstremalnych planów, mogę powiedzieć, że dziś by mnie nikt już na żadną wojnę nie wysłał. Uważam, że w tym wcieleniu wyrobiłam już swoją wojenną karmę i wyczerpałam możliwość konfrontacji z takimi tematami.

– Czy to instynkt samozachowawczy?

Pewnie tak. Kto przeżył to, co ja, wie, o czym mówię. Uważam, że wojna jest straszliwą formą międzyludzkiego dialogu. Potępiam samą ideę takiego rozwiązywania konfliktów. W jakimś sensie wypełnia mnie ładunek frustracji połączonej z bezsilnością, że ciągle jesteśmy na tym etapie rozwoju cywilizacji, że choć za chwilę kontrolę nad nami przejmie sztuczna inteligencja lub, według filozofii transhumanizmu, połączymy się z maszyną, jeżeli chodzi o dialog międzyludzki, problemy rozwiązujemy za pomocą siły. To jest coś, czego nie jestem w stanie zrozumieć.

– To jeszcze muszę zapytać o strach…

Gdybym się bała, nigdy nie wyszłabym zza biurka w Londynie. Miałam w sobie coś takiego, że jeśli dostawałam temat, który był potencjalnie najeżony niebezpieczeństwami, przy realizacji którego mogło mi coś grozić, eliminowałam to z mojego myślowego radaru. Włączałam tryb zadaniowy, byłam skupiona na tym, co było tam i wtedy. Nie było miejsca na strach. I nie umiem wytłumaczyć, dlaczego tak się działo. Ja się naprawdę niewielu rzeczy boję. Perspektywa bycia kaleką, która przydarzyła mi się wiele lat temu, całkowicie mnie uodporniła na strach. Kiedy jeszcze mieszkałam z mężem w Waszyngtonie, pojechaliśmy w Góry Skaliste w Idaho na narty. Zjeżdżając z góry, miałam straszny wypadek, noga była zmasakrowana. Miałam wtedy niewiele ponad 30 lat, a lekarz mi powiedział, że nie będę już nigdy normalnie chodzić. Dostałam ataku histerii, ale trwało to krótko. Powiedziałam sobie: „Udowodnię wszystkim, że będę chodzić”. Postawiłam wszystko na jedną kartę. Po roku nie dość, że normalnie chodziłam, to jeszcze stanęłam na tej pechowej górze i zjechałam na nartach. Wracając do strachu, zmian się nie bałam, nie bałam się samotności, nie bałam się przeprowadzek…

– To ile razy w życiu zmieniałaś dom?

A wiesz, że nigdy nie policzyłam. Mieszkałam w wielu miejscach. I w ogromnych domach, i w maleńkich klitkach, gdzie trudno było się obrócić. Zawsze, bez względu na to, ile czasu miałam w danym miejscu przemieszkać, chciałam usunąć powłokę tymczasowości, urządzić je szybko w miarę możliwości. Musiałam mieć minimum komfortu, drobiazgi i bibeloty wędrowały ze mną wszędzie. Rozpakowywałam walizki i miałam dom. Ale kiedy przychodziło do zmiany, spakowałam się i jechałam dalej.

– Czego potrzebujesz, żeby stworzyć sobie dom?

W sumie niewiele. Ostatnio stałam się minimalistką. Kiedy kilka lat temu podjęłam decyzję o odejściu z BBC, powrocie do Polski i przeniesieniu tu centrum moich życiowych interesów, wykorzystałam w 100 procentach szansę pozbycia się balastu w postaci masy rzeczy, które gromadziłam przez lata. Stanęłam któregoś dnia na środku swojego londyńskiego mieszkania, rozejrzałam się wokół i sama do siebie powiedziałam: „Trzy czwarte rzeczy jest mi w ogóle niepotrzebne”. Oddałam potrzebującym, zaniosłam do komisu.

– Pozbyłaś się…

…ubrań, bezsensownych bibelotów, części książek, rzeczy, które nie miały żadnego uzasadnienia. Przeniosłam się do Warszawy, urządziłam na nowo, wychodząc z innego klucza. Gdybyś weszła do mnie do mieszkania, zobaczyłabyś, że nie ma tam ani jednego przedmiotu, który nie miałby racji bytu. Odkryłam, że mam cudowną przestrzeń do życia.

– Podobno w pierwszej połowie życia gromadzimy rzeczy, by w drugiej się ich właśnie pozbywać.

Nigdy nie miałam za dużo, ale były w moim życiu takie etapy, że zagracałam swój świat. Zdarzało się, że po powrotach z ciężkich planów filmowych kompulsywnie szłam na zakupy i nie wracałam z nich, dopóki nie wyczyściłam całej karty kredytowej. Musiałam więc dokonać brutalnej selekcji. Pozbyłam się nawet dużej ilości zdjęć.

– Zdjęć?

Zostawiłam najważniejsze. Ale jak spojrzysz na swoją kolekcję fotografii, to ile jest w niej takich, które mają znaczenie? A ile to kadry pstryknięte przypadkiem? Więc bezwiedne kadry wylądowały w śmieciach, a dalej pojechałam tylko z tymi, które chcę jeszcze oglądać. Żeby tak już mocno wybiec w przyszłość, to jak dojedziemy do ostatniej stacji, tylko siebie zabierzemy. Nic nie weźmiemy, więc po co gromadzić?

– A dlaczego w ogóle zdecydowałaś się na powrót do Polski?

Bo potrzebowałam zmiany. Bo otworzyły się nowe możliwości sprawdzenia się trochę inaczej. Bo to znów kolejna życiowa przygoda. Poza tym moi rodzice starzeli się, wiedziałam, że nie będą żyć wiecznie. Oboje zmarli w 2015 roku i w zasadzie dopiero, jak ich zabrakło, ujrzałam sens mojego powrotu, że mogłam jeszcze z nimi trochę pobyć i towarzyszyć im w odchodzeniu.

– Nie żałowałaś tej decyzji?

Nigdy. W życiu szkoda czasu i energii na żałowanie.

– Zmiany miejsca przychodzą Ci niezwykle łatwo…

Powiedziałam to w rozmowie z Tomkiem Lisem, a teraz powtórzę, że to nie miejsce decyduje o tym, jak się człowiek czuje, czy o jego stanie ducha i emocji. Jeżeli się nie poukładasz sama ze sobą, to żebyś nie wiem, gdzie była, w najpiękniejszym miejscu na świecie, będzie ci źle.

– Życiowe porażki nie zostawiały w Tobie traum?

Można powiedzieć, że jako reporterka „nakręciłam” w głowie prywatny dokument o swoim życiu. Nie wracam do niego, ale jego zrobienie pomogło mi uporać się z przeszłością. Rozstanie z mężem czy partnerem zawsze traktuje się jako osobistą klęskę, ale doszłam do etapu, w którym nie definiuję siebie i swojego szczęścia tym, czy jestem z kimś, czy nie. To takie obciążenie wynikające z presji, tradycji, scenariusza narzuconego przez rodzinę, że trzeba, że wypada, że należy. Kobieta sama? No nie! Na początku rozmowy mówiłam ci o mojej mamie i jak wiele życiowych mądrości zostawiła mi w spadku. Ważną kobietą w moim życiu była też mama mojego taty, babcia Eleonora. Otrzymałam od niej tyle ciepła i bezwarunkowej miłości, że czasem myślę, że bez niej nie wiedziałabym nic o uczuciach. Babcia Eleonora urodziła się w 1905 roku i na tamte czasy była wyjątkowo wyemancypowaną kobietą. Była tak piękna i elegancka, że nawet jeśli nałożyłaby na siebie worek od kartofli, wyglądałaby jak z żurnala. Wprawdzie pozostawała „przy mężu”, prowadząc dom, ale była damą, która miała swoje ambicje. Na przykład wymyśliła, że chce być asystentką czy sekretarką, skończyła więc kurs maszynopisania. Prowadziła salony towarzyskie, dziadkowie we Włochach pod Warszawą mieli dom, gdzie zbierała się cała ówczesna śmietanka. Babcia Eleonora w wieku bodajże siedemdziesięciu kilku lat zapisała się na kurs języka niemieckiego. I nauczyła się mówić po niemiecku. Bez przerwy miała jakieś pomysły na siebie. Obserwowałam ją i podziwiałam. I choć sama prowadziła tradycyjny dom, nigdy, przenigdy nie mówiła mi, że to jest dla kobiety ten jedyny model. Za to, że trzeba inwestować w siebie. I mieć dla siebie czas.

– A Ty masz czas dla siebie?

Dziś mam nieporównywalnie więcej czasu niż kiedyś. I tym się delektuję. Znacznie bardziej dbam o zdrowe proporcje między pracą a życiem prywatnym, a czasem, który już teraz chcę poświęcać tylko na rzeczy, które są dla mnie, na moje zainteresowania, przyjemności. Zawodowo też przyjmuję tylko takie propozycje, które mnie interesują. Mam świadomość, że już nic nie muszę, a mogę. Nie czuję żadnej presji. I to jest cudowne.

– Jak to się stało, że zostałaś modelką?

(Śmiech). To jedna z największych życiowych niespodzianek! Trzy lata temu mój film o Ekwadorze otrzymał nominacje do nagrody i szukałam na szybko kreacji, w której mogłabym pojechać na uroczystą galę w Monte Carlo. Moja ówczesna menedżerka umówiła spotkania z kilkoma polskimi projektantkami. Izabela Łapińska była pierwsza na tej liście. Po przywitaniu chwilę mi się przyjrzała i bez słowa przyniosła sukienkę. Zobaczyłam ją, przymierzyłam – była jak na mnie szyta – i bez namysłu stwierdziłam, że to jest właśnie „ta” sukienka. Kiedy pojechałam ją oddać i zapłacić za wypożyczenie, Iza nie chciała w ogóle rozmawiać o pieniądzach. Ale wtedy padła propozycja, czy nie zostałabym twarzą jej kolekcji. „Iza”, powiedziałam jej. „Daj ty spokój? Ja modelką?”. Ale Iza nie dawała za wygraną. To było absolutnie zaskakujące, ale w końcu pomyślałam: Dlaczego nie? Sesja zdjęciowa okazała się świetną przygodą, a poza tym miałam możliwość obcowania z pięknymi ubraniami Izabeli. Ta zabawa zresztą zainspirowała mnie do skorygowania własnego stylu i na pewno uświadomiłam sobie, że po tylu latach chodzenia w spodniach sukienki to zdecydowanie mój styl. Iza, jeśli chodzi o kobiety, raczej spodni nie uznaje. Od tego czasu zaczęła się też nasza miła znajomość. Iza w swoim zawodzie ma wiele cech, które ja praktykuję w moim. Na przykład determinację. Potrafi pojechać na koniec świata, by kupić taką koronkę, jaką sobie wymyśliła, czy taki guzik, czy sprzączkę. I potem efekt w stylizacjach końcowych jest powalający. Rzeczy Izy mają swoją osobowość i są nie do podrobienia. Noszę je teraz na co dzień i skoro rozmawiamy o kobiecości, to rzeczywiście czuję się w nich naprawdę kobieco. Powiem ci, tak przy okazji, że w czasie pandemii ani jednego dnia nie spędziłam w dresie. Założyłam sobie, że bez względu na lockdown co rano ubiorę się tak, bym czuła się dobrze, umaluję i będę normalnie żyć. Nie można się poddawać, bez względu na wszystko.

– Jakie są Twoje marzenia? Marzysz w ogóle?

Oczywiście, że marzę. Marzę o podróżach. Marzę o Brazylii, gdzie mam przyjaciół i swoje drugie życie, o którym nikt nie wie. Marzę o czasie na czytanie książek. Nie znoszę Kindle’a, czytam książki, bo muszę sobie czasem coś zaznaczyć ołówkiem na marginesie, przy łóżku książek mam mnóstwo. Tematy rozstrzelone, języki rozstrzelone, ale najbardziej lubię czytać po angielsku. To zawsze mój „first choice”. Marzę o dobrych tematach na reportaże. I takie teraz realizuję. Jak powiedziałam, na wojnę się już nie wybieram, ale ciągnie mnie w kierunku tematów, które mówią o cywilizacyjnych zagrożeniach. Mam to szczęście, że to temat znajdował mnie, nie ja temat. Tak powstawały moje najlepsze filmy. Bardzo lubię mój cykl w TVN-ie „Ewa Ewart poleca”, który prowadzę wspólnie z Jackiem Stawiskim, bo spotykam się z niezwykłym oddźwiękiem, ile to ludziom daje, ile ich uczy o świecie. Tak jak kiedyś w moim słowniku nie istniało słowo „zmęczenie”, tak teraz nie istnieje słowo „emerytura”. Jestem jak moja mama, która jeszcze cztery tygodnie przed śmiercią myślała o realizowaniu jakichś audycji. Podejrzewam, że u mnie będzie tak samo, gdzieś tam w biegu odejdę, nawet się nie zorientuję kiedy. Teraz jednak ciągle marzę i spełniam marzenia. Po wszystkich życiowych doświadczeniach mam w sobie dużo pokory, ale też pewności, że najlepsze jest ciągle przede mną.

Ewa Ewart na "Aniołach Rzemiosła".
Ewa Ewart na "Aniołach Rzemiosła". Fot. MAT. PRASOWE/Radosław NAWROCKI @Radziul
Ewa Ewart na "Aniołach Rzemiosła".
Ewa Ewart na "Aniołach Rzemiosła". Fot. MAT. PRASOWE/Radosław NAWROCKI @Radziul
Ewa Ewart na "Aniołach Rzemiosła".
Ewa Ewart na "Aniołach Rzemiosła". Fot. MAT. PRASOWE/Radosław NAWROCKI @Radziul
Reklama
Reklama
Reklama