Tworzy historię światowego kina, współpracowała z legendami. Jedyna Polka, która otrzymała Oscara tylko przed nami odkrywa tajemnice swojego życia
Jedyna Polka nagrodzona Oscarem, scenografka i kostiumografka z niesamowitym dorobkiem filmowym. Ewa Braun – laureatka Platynowych Lwów w Gdyni – opowiada VIVIE! o fascynacji kinem, cenie niezależności i życiu, którego nigdy nie zamieniłaby na inne.

„Mam satysfakcję z osiągnięć zawodowych, ale staram się nie robić bilansów. Emocje, które mnie dopadają i wywołują refleksje, to upływający czas, biologia czy kolejno przyznawane nagrody za całokształt”, mówi Ewa Braun, kostiumografka i scenografka, jedyna Polka, która otrzymała Oscara, a w tym roku laureatka Platynowych Lwów na 50. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, w rozmowie z Wiktorem Słojkowskim.
TYLKO W VIVIE!: Tajemnice życia prywatnego Ewy Braun
Dziedziniec warszawskiej ASP na Powiślu. Pojawia się punktualnie, idzie szybkim, zdecydowanym krokiem, jak ktoś, kto wie, że nie ma czasu na grzecznościowe ceremonie. Pracowała między innymi z: Andrzejem Wajdą, Agnieszką Holland, Wojciechem Jerzym Hasem, Krzysztofem Kieślowskim, Krzysztofem Zanussim, Januszem Majewskim oraz samym Stevenem Spielbergiem. Ma na koncie filmy, które weszły do historii polskiego i światowego kina. Jest w niej bezpośredniość, energia i konkret, a pierwsze pytanie, jakie do mnie kieruje, brzmi po prostu: „Pan pali?”. Gdy kiwam głową, że palę, uśmiecha się i mówi: „To dobrze”. A po chwili wyciąga z torby osobistą popielniczkę. Ten gest od razu ustawia ton rozmowy: będzie konkretnie, bez ozdobników, ale z inteligentnym błyskiem ironii, który pozwala rozładować napięcie. Przede mną siedzi scenografka Ewa Braun, kobieta, która przeszła przez wszystkie stopnie wtajemniczenia polskiej kinematografii, a także pojawiła się na scenie w Los Angeles w 1994 roku i z rąk Toma Hanksa odebrała Oscara. Ponad 20 lat temu stanęła przed nowym wyzwaniem – rozpoczęła pracę ze studentami, dzieląc się swoimi doświadczeniami i przemyśleniami. W 2014 roku zrobiła doktorat, a pięć lat później otrzymała tytuł naukowy profesora sztuki. Patrzę na nią i myślę, że jest w niej coś absolutnie charakterystycznego: bezpośredniość, energia, pewna niepodważalna oczywistość bycia sobą. Ona nie celebruje swojego sukcesu, nie epatuje nim, a sama jej obecność przypomina, że mam przed sobą kogoś wyjątkowego.
– O Pani życiu prywatnym wiadomo bardzo niewiele. W epoce, w której nawet zdjęcie z wakacji potrafi urastać do rangi manifestu, Pani konsekwentnie pozostaje w cieniu. To dyskrecja czy rodzaj buntu?
To mój wybór. Nigdy nie czułam potrzeby, żeby prywatność czy życie osobiste wystawiać na widok publiczny. Jestem wychowana w tradycji, w której zdecydowany walor stanowią inne wartości niż skupienie chwilowego zainteresowania, przejściowej mody na kogoś, zwodniczej uwagi medialnej czy liczby tak obecnie popularnych w mediach społecznościowych „lajków”. Bronię konsekwentnie sfery mojego życia prywatnego, ona należy do mnie. To oczywiste, że życiowe decyzje przeplatają i warunkują życie zawodowe, ale dokonywałam wyborów świadomie i za podjęte decyzje sama odpowiadam. Dla jednych kobiet cały świat kręci się wokół domu. Mój świat kręcił się wokół innych orbit.
– To częsta narracja: kobieta, która wybiera karierę, płaci za to cenę.
To dość banalna narracja, choć chętnie powtarzana. Owszem, praca była dla mnie ważna, pochłaniała mnie, wykonywałam ją z pasją, ale to nie znaczy, że zabierała mi wolność i kompletnie uzależniała. Bardzo wcześnie, tuż przed uzyskaniem matury, usamodzielniłam się i wyszłam z domu rodzinnego. Starałam się postępować rozsądnie, by nie zawieść zaufania rodziców, a szczególnie Ojca, który umożliwił mi tę samodzielność. Mogłam stanowić o sobie dość wcześnie, co w znacznym stopniu przyspieszyło moją dojrzałość, odpowiedzialność i obowiązkowość, ale też nauczyło mnie, by być uważnym w podejmowaniu decyzji, bo one stwarzają konsekwencje i trzeba się liczyć z tym, że cena może być wysoka. Nie uniknęłam wielu błędów, jakie popełnia się w młodym wieku, ale co do wybranej drogi zawodowej w miarę szybko poczułam, w którym kierunku chcę zmierzać, a co w rezultacie okazało się wyborem na całe życie. Byłam pełna aspiracji, ciekawości i chęci zdobywania wiedzy.
– Czy te wartości wyniosła Pani z domu?
W rodzinie Braunów te właśnie cechy wysuwały się na pierwszy plan. Mówię Braunów, bo dziadków ze strony Mamy nie poznałam. Odeszli wcześnie, jeszcze przed drugą wojną światową. W ojcowskiej rodzinie, zarówno w starszym pokoleniu, jak i w pokoleniu Taty, dominowały potrzeby intelektualne i ambicje artystyczne. Mój dziadek Jan Tymoteusz Braun był pedagogiem, pisał poezję i dramaty, babcia Anna troszczyła się o dom i rodzinę, tworząc przestrzeń, w której można było się rozwijać. Mój Tata Andrzej po ojcu odziedziczył zainteresowanie literaturą i językiem, stryj Jan został naukowcem, sumerologiem, siostra Ojca Michalina Wisłocka lekarzem ginekologiem i seksuolożką. To właśnie ciotka Michalina napisała słynną „Sztukę kochania”.


– Dorastanie w takiej rodzinie zobowiązuje…
Rzeczywiście, w rodzinie obserwowałam rozwijające się zainteresowanie i kariery, co pewnie wpłynęło na chęć znalezienia sobie własnej przestrzeni. Wychowywałam się w atmosferze szeroko rozumianej kultury i sztuki. Mama, romanistka, tłumacz, grająca na pianinie, otworzyła mnie na muzykę i to dzięki niej zainteresowałam się filmem. Ojciec, pisarz i podróżnik, był dla mnie zawsze ważnym autorytetem i artystycznym doradcą. Obydwoje wpłynęli na formowanie się moich gustów i zainteresowań. Wdzięczna jestem też losowi, że w rodzinnym domu miałam okazję już od wczesnej młodości poznać wiele wybitnych osobowości: intelektualistów, artystów czy ludzi pióra. W naszym domu bywali: wspaniały filozof Leszek Kołakowski, Marian Brandys i jego żona aktorka Halina Mikołajewska, Kazimierz Brandys, Jacek Bocheński, Artur Międzyrzecki z żoną poetką Julią Hartwig, Adam Michnik, reżyser filmowy Antoni Bohdziewicz, malarz i grafik Andrzej Strumiłło, zresztą bliski sąsiad. Przyjacielem domu był też między innymi wspaniały Tadeusz Konwicki. Kiedy lata później pracowałam przy filmie „Lawa”, który reżyserował, czułam się skrępowana, bo przecież znałam go od dzieciństwa. Kiedy zwierzyłam mu się ze swoich emocji, spojrzał na mnie, uśmiechnął się i powiedział: „Ewa, a co ja mam powiedzieć, kiedy widziałem na własne oczy, jak siedziałaś na nocniku”. Niestety separacja i późniejszy rozwód rodziców stworzył dwa równoległe domy rodzinne mnie i mojej siostrze. Rozkład rodziny wpływa często na emocjonalną wrażliwość dzieci, może dlatego nie udało mi się zbudować tradycyjnej rodziny z dziećmi i wnukami. Ale mimo że małżeństwo moich rodziców nie utrzymało się, mam w pamięci to dobre, co wiąże się z nimi: dużo książek, muzyka, ciekawe rozmowy, wyjścia na wystawy, do teatru czy kina. Jeszcze kiedy byłam dzieckiem, Mama zapisała mnie do Klubu Filmowego „Zygzaczek”, kilka lat później filmy oglądałam pasjami w Klubie Filmowym „Zygzak”. Dzięki Ojcu, który przez jakiś czas był kierownikiem literackim Zespołu Filmowego „Droga”, chodziłam na premiery filmowe i poznawałam ludzi filmu. A potem uprosiłam jednego ze znajomych Taty, by załatwił mi legitymację dziennikarską uprawniającą do wejścia na pokazy w kinie Wars. Tak mnie ten film wciągał…
– …że chciała Pani zdawać nawet na wydział operatorski do łódzkiej filmówki…
Ale skutecznie odciągnął mnie od tego operator filmowy Mieczysław Jahoda, któremu zwierzyłam się podczas jakiegoś spotkania. „Co ty wymyśliłaś? To nie jest zawód dla kobiety! Kamera jest bardzo ciężka, 18 kilo na ramieniu, przecież nie dasz rady jej nosić. Tylko Ela Zawistowska jest aktywna naprawdę jako operator »Kroniki Filmowej«, a Zofia Nasierowska czy Renata Pajchel, jak widzisz, przerzuciły się na fotografię”. Przyjęłam radę Jahody i złożyłam dokumenty na Uniwersytet Warszawski, na historię sztuki. Uznałam, że te studia dadzą mi szeroką płaszczyznę kulturową, a potem zdecyduję co dalej. W czasach, kiedy studiowałam na Uniwersytecie Warszawskim, krążyło określenie odnoszące się do studentek historii sztuki, że to „panienki z dobrych domów”, bo rzeczywiście zazwyczaj były to córki profesorów, artystów czy rodzin o korzeniach inteligencko-ziemiańskich. Ale panowała też opinia, że z etatu historyka sztuki po prostu nie da się wyżyć. I mówiono ironicznie: „Lepiej dobrze wyjść za mąż i jako kulturalna żona reprezentować męża”. Ja miałam na siebie inny pomysł. Zdecydowałam, że to będzie plan filmowy, a nie praca w muzealnictwie. Ponieważ chodziłam na kursy z kostiumologii, uznałam, że w Wytwórni Filmów Dokumentalnych przy Chełmskiej mogę zaproponować siebie jako kostiumografa. A ponieważ bardzo zależało mi, by być już niezależną od rodziców, przyjęłabym każdą daną mi funkcję. I tak w 1970, w roku zakończenia studiów na historii sztuki, jako asystent kostiumografa współtworzyłam kostiumy do filmu Jana Rybkowskiego „Album polski” z Barbarą Brylską i Andrzejem Sewerynem w rolach głównych i już samodzielnie przygotowałam kostiumy do filmów „Pan Dodek” i „Przygody psa Cywila”. Taki był mój start i początek tak zwanej kariery.
– Rozmawiamy dziś w przededniu otrzymania przez Panią jednej z ważniejszych nagród filmowych, Platynowych Lwów, na 50. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Zważywszy na rok debiutu, to też jubileusz 55-lecia Pani pracy w filmie. Więc nie zawiodła się Pani…
Nie zawiodłam. Moja fascynacja filmem trwa. Przeszłam wszystkie etapy filmowego wtajemniczenia, od wspomnianej asystentki kostiumografa do samodzielnej pracy przy kostiumach, dekoracji wnętrz i jako scenograf. Miałam szansę pracować ze wspaniałymi reżyserami polskimi przy ciekawych projektach filmowych, ale i z wybitnymi polskimi aktorami. Pod koniec lat 80. otworzyły się też możliwości koprodukcji i produkcji zagranicznych. Udział w takich przedsięwzięciach dawał prestiż, ale i nowe doświadczenia. Poznałam wówczas na planie znanych aktorów, między innymi Donalda Sutherlanda, Maxa von Sydowa, Philippe’a Noireta. Ciekawe było móc obserwować, jak pracują. [...]

– Jest rok 1994. Razem z Allanem Starskim otrzymuje Pani Oscara za scenografię do filmu „Lista Schindlera”. Powtarza Pani jednak, że ta nagroda nie była dla Pani przełomem. Dlaczego?
Otrzymanie tak i prestiżowej, i pożądanej przez ludzi filmu nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej jak Oscar zawsze jest czymś bardzo ważnym. Ale to nie zmieniło mojego życia w radykalny sposób. Nie przeniosłam się do Ameryki, nie czekałam na telefony z Hollywood. Wróciłam do Polski, bo wiedziałam, że tam, za oceanem w swojej specjalności – dekoracji wnętrz byłabym jedną z wielu, a tutaj mogłam być w pierwszej lidze. To była świadoma decyzja. [...]
– Scenografia do „Listy Schindlera” to dzieło Pani życia?
Z pewnością było to jedno z tych doświadczeń, które na zawsze pozostają w pamięci. Znalazłam się w samym sercu filmowej produkcji, największego przedsięwzięcia zrealizowanego w Polsce. A reżyserował Steven Spielberg, twórca, którego nazwisko stało się symbolem kina. „Lista Schindlera” dowiodła, że podołałam zadaniu, za co Steven Spielberg podziękował mi osobiście w przysłanym serdecznym liście wraz z pięknym albumem fotosów z filmu. Scenografia to wartość dodana do filmu. Uchwycenie prawdy, dzięki której obraz nabiera autentyzmu i wiarygodności. Zresztą każdy film, przy którym pracowałam, tego wymagał. Czy to był „Król Olch” Volkera Schlöndorffa, czy „Jakub kłamca” Petera Kassovitza, czy „Europa, Europa” Agnieszki Holland. Prawda i emocje liczą się przy każdym dziele. [...]
– Takie nagrody jak ta, którą za chwilę otrzyma Pani w Gdyni, skłaniają do podsumowań…
Mam satysfakcję z osiągnięć zawodowych, bo o tym przede wszystkim rozmawiamy. Jeśli chodzi o życie prywatne czy uczuciowe, staram się nie robić bilansów. Emocje, które mnie dopadają i wywołują refleksje, to upływający nieuchronnie czas, biologia czy właśnie przyznawane nagrody za całokształt. To rzeczywiście prowokuje do podsumowań, co się osiągnęło w życiu, a co się po prostu nie udało. Ale ja jestem przecież cały czas aktywna zawodowo, pełna planów, otwarta na nowe impulsy i inspiracje, pogłębiam wiedzę. W dalszym ciągu jestem „ciekawska”. Czasami czuję, że mój świat wartości rozmija się z otaczającą rzeczywistością. Jako osoba emocjonalna, otwarta i empatyczna zderzam się niekiedy boleśnie. Coraz mniej wokół mnie ludzi, którzy myślą i czują podobnie. Pewnie to sprawa pokoleniowa, może to emocjonalność, wrażliwość, charakter…
Rozmawiał Wiktor Słojkowski
Cały materiał dostępny w nowym numerze VIVY!. Magazyn w punktach sprzedaży w całej Polsce od czwartku, 25 września. Tym razem dwie okładki do wyboru.

