Wychowana wśród geniuszy, z dala od zwyczajności. Życie córki Artura Rubinsteina to gotowy scenariusz na film
Dorastała w cieniu wielkiego ojca Artura Rubinsteina, jego muzyki, koncertów, podróży i genialnych artystów z całego świata. Zmieniała domy, kraje, kontynenty, szukała swoich pasji, miłości i szczęścia. Jej życie to gotowy scenariusz na film. I to niejeden. Z Ewą Rubinstein w Nowym Jorku spotkała się Małgorzata Kałuża.

- Redakacja VIVA!
Nowy Jork, Chelsea, 27 ulica na Manhattanie. Budynek z początku ubiegłego stulecia.
– Czasami nie działa domofon – ostrzega Ewa Rubinstein. Windą wjeżdża się wprost do mieszkania na trzecim piętrze. Długi loft, lekki półmrok, z którego wyłaniają się zawieszone na ścianach obrazy i zdjęcia. Pod oknem, na biurku, sterty teczek z dokumentami. Stoliki i stoliczki zapełnione zdjęciami. Setki winylowych płyt. Niezliczone książki, czasopisma – po angielsku, po polsku, po francusku.
– Witam w moim prywatnym archiwum – zaprasza Ewa i dodaje, żartując: – Mieszkam tutaj ponad 45 lat, obiecałam mojej siostrze Alinie, że przed śmiercią posegreguję rodzinne i moje prywatne dokumenty, ale ponieważ nie zamierzam jeszcze umierać, cały proces się opóźnia. Mam dopiero 91 lat!
Pomiędzy koncertami ojca
Mówi, że urodziła się w drodze, pomiędzy koncertami ojca – Artura Rubinsteina.
– A to z powodu sukcesów ojca w Buenos Aires. Niekończące się standing ovation i organizatorzy przedłużyli jego koncerty. Miałam urodzić się w Warszawie, ale było za późno, żeby wracać do Europy. Mama nie chciała rodzić na statku. No i urodziłam się w Buenos Aires, 18 sierpnia 1933 roku. Dziesięć dni później wszyscy troje wsiedliśmy na statek. To była moja pierwsza podróż. Niestety nic z niej nie pamiętam – śmieje się pani Ewa.
Za to świetnie pamięta pierwsze paryskie mieszkanie.
– Jest coś dziwnego z moją pamięcią, bo pamiętam wiele z wczesnego dzieciństwa – kontynuuje i pokazuje lekko wyblakłe zdjęcie. – Ta mała dziewczynka to ja, w ramionach dziadka Emila Młynarskiego. To było chyba w 1934 roku. A to kolejne zdjęcie. Z naszego małego mieszkanka na Montmartre prowadziły schody do ogrodu. I tutaj siedzą na nich Szymanowski, Lechoń, Bethsabée Rothschild, mama i ja. Ojciec wynajmował loft i zanim się ożenił, kwitło w nim jego kawalerskie życie. Po przeciwnej stronie ulicy były tanie studia dla wszelakich twórców, Bateau-Lavoir. Urzędowali tam Picasso, Max Jacob, Kees van Dongen, wielu początkujących artystów i pisarzy. Więc prawdopodobnie balowali wszyscy razem – żartuje Ewa. Jednak kiedy ojciec się ożenił, to nie było mieszkanie dla rodziny. Małe, ciasne. Bywali tam często goście, mama gotowała, organizowała w ogrodzie przyjęcia, niańka bawiła się ze mną pod kasztanem, ojciec grał na fortepianie. Jak urodził się mój brat Paweł, rodzice kupili duży dom na Avenue Foch, jednej z najelegantszych ulic Paryża.
Ewa Rubinstein pokazuje kolejne paryskie fotografie z lat 30. Piękna matka Aniela Młynarska – a to w wieczorowej sukni, a to na koncercie, a to w kuchni nad garnkami. Ojciec, Artur Rubinstein, z cygarem w ręku, w towarzystwie Szymanowskiego, Fitelberga, Prokofjewa, Ève Curie. Artystka zamyśla się, uśmiecha.
To były szczęśliwe lata. Nie wiedziała, co prawda, że żyje w centrum światowej bohemy, bo nie robiło to jej różnicy, czy siedzi na kolanach Szymanowskiego, czy Strawińskiego. Już wtedy chciała tańczyć tak jak matka, która była jej pierwszą nauczycielką. Kiedy miała pięć lat, zapisano ją więc do szkoły słynnej baleriny Matyldy Krzesińskiej.
– Co jeszcze pamiętam? – myśli głośno i po chwili, jakby dokonała odkrycia: – Tak, pamiętam krem truskawkowy! Ojciec zabrał mnie kiedyś na krem truskawkowy. To było wydarzenie, bo dużo koncertował, wiecznie był w podróży. Mama albo z nim jechała, albo zostawała z nami. Nie mogła być równocześnie w dwóch miejscach. Czasami więc jechaliśmy wszyscy, ale często zostawaliśmy pod opieką babci i nianiek. Na początku były Polki, a później Francuzki. W domu mówiliśmy tylko po polsku i kiedy okazało się, że trzeba iść do szkoły, a my nie znamy francuskiego, rodzice zatrudnili Francuzki. To było kolorowe i raczej trudne dzieciństwo. Musieliśmy przyzwyczaić się do życia, w którym rodzice pojawiali się i znikali.
Ewa zamyśla się, idzie do kuchni. Dziesiątki garnków, patelni, talerzy, mnóstwo sprzętu kuchennego.
– Lubię gotować i gotuję często. Kuchnia to moje wspomnienie o mamie, ona była królową w kuchni i na balu, od dzieciństwa uczyła mnie gotowania i kuchnia była miejscem, gdzie spędzałyśmy razem dużo czasu. Lata później, kiedy mama pisała książkę „Kuchnia Neli”, o swoich kulinarnych przygodach i doświadczeniach, przypominałam jej wiele przepisów.
Pijemy kolejną kawę, oglądamy zdjęcia, wspomnienia wyłaniają się z każdego zakamarka mieszkania.
– To jest nasz dom na Avenue Foch, to jedno z ostatnich, przedwojennych zdjęć z naszego szczęśliwego życia w Paryżu – opowiada z rozrzewnieniem. – Na początku października 1939 roku zostawiliśmy wszystko i ostatnim amerykańskim statkiem, który odpływał do Nowego Jorku, opuściliśmy Francję. Nie rozumiałam, dlaczego wyjeżdżamy w popłochu, ale pamiętam atmosferę i ten statek. Tłumy ludzi, zamieszanie, kobiety z dziećmi oddzielnie, mężczyźni oddzielnie. Nie wiedziałam wtedy, że uciekamy przed wojną. Po latach dowiedziałam się, że większość rodziny mojego ojca została zamordowana, wielu żydowskich przyjaciół też. I zrozumiałam, dlaczego przestał lubić Wagnera i dlaczego po wojnie nigdy nie koncertował w Niemczech, ani wschodnich, ani zachodnich.
Zapada długie milczenie.

Po drugiej stronie Atlantyku
W Nowym Jorku Rubinsteinowie nie zabawili długo, wybrali Los Angeles. Mówiono wtedy, że jest tam „Mała Europa”, bo większość uchodźców, którym udało się wydostać z ogarniętej wojną Europy, głównie artystów, schroniło się właśnie tam. Był rok 1940. Kupili dom w Beverly Hills. Artur Rubinstein czuł się znowu jak ryba w wodzie. Dużo koncertował, grał koncerty charytatywne, z których dochód przeznaczany był dla polskich uchodźców. Dom był pełen przyjaciół, Nela wydawała przyjęcia. Później rodzina się powiększyła. Urodziła się Alina i John.
– Oczywiście nie przeszkodziło to mamie w zapraszaniu hollywoodzkich sław na kolacje, ale całe życie podporządkowane było koncertom i nagraniom ojca.
– Kto u was bywał?
– Kto u nas bywał? – odpowiada pytaniem na pytanie Ewa Rubinstein i się śmieje. – Trzeba raczej zapytać, kto u nas nie bywał. Często przychodził Clark Gable, Katharine Hepburn, Strawiński, Chaplin, Rachmaninow, Tuwim, Lechoń, Laurence Olivier, Wierzyński… Coraz częściej wyjeżdżaliśmy wspólnie z rodzicami na tournée. Byliśmy chyba w większości najsłynniejszych sal koncertowych świata. Ojciec, zafascynowany muzyką, nie był w stanie zrozumieć, że ktoś może nie lubić muzyki albo nie może nauczyć się grać. I tutaj pojawiły się problemy. Mój brat Paweł nie znosił muzyki klasycznej, ja uwielbiałam, ale miałam kłopoty z czytaniem nut. Pamiętam, jak ojciec z cygarem w ręku siadał przy fortepianie i powtarzał: „Jak to możliwe, przecież każdy potrafi czytać nuty”.
Później okazało się, że talent muzyczny po Arturze Rubinsteinie odziedziczyli Alina i John. Alina wybrała jednak inną drogę, jest psychiatrą. Tylko najmłodszy z ich czwórki, John, poszedł w ślady ojca. Jest kompozytorem, aktorem, otrzymał Tony Award. Również syn Ewy jest utalentowanym muzykiem.
– Miałam szczęście obracać się w świecie niezwykłych, nietuzinkowych ludzi, którzy przychodzili do nas na bigos, kołduny, zupę grzybową lub mielonego z kurczaka. Kuchnia mojej mamy była tak samo sławna jak hollywoodzkie filmy – żartuje pani Ewa. – A kolacje, urządzane w przerwach między koncertami ojca, były w Los Angeles wydarzeniami towarzysko-kulinarnymi.
Ewa Rubinstein przynosi książkę matki „Kuchnia Neli”. Przegląda, opowiada o potrawach, które gotowały razem.
– To pierwsze wydanie, szczególnie dla mnie ważne, podpisane przez mamę. Pamiętam, jak mama zawsze w lipcu wydawała przyjęcie na 120 osób! To były jej urodziny i rocznica ślubu rodziców. Na suknię od Diora nakładała kuchenny fartuch, gotowała, w przerwach witała gości, a później tańczyła całą noc!
Gdybym nie spotkała Williama…
W Los Angeles dorastająca Ewa musiała pożegnać się z marzeniem o klasycznym balecie. Okazało się, że jej sylwetka nie spełnia wymagań baleriny. Ciągle jednak tańczyła, ale był to balet i taniec nowoczesny. Później pojawiły się nowe pasje: teatr i aktorstwo. Zdecydowała się na studia na uniwersytecie w Los Angeles UCLA na wydziale teatralnym. Tam debiutowała, ale marzyła o Broadwayu. I wróciła do Nowego Jorku, z którego wyjechała jako mała dziewczynka. Zaczęła realizować aktorskie marzenia, zagrała między innymi w „Trzech siostrach” i w „Pamiętniku Anny Frank”.
– Pewnie zagrałabym więcej, gdybym nie spotkała Williama Sloane’a Coffina – rozpamiętuje, sącząc wino. – Ten prezbiteriański pastor imponował erudycją i klasą. Byłam młoda, wychowana wśród nietuzinkowych ludzi i wydawało mi się, że on jest jednym z nich. I wyszłam za mąż, wyjechaliśmy do New Haven w stanie Connecticut, gdzie William dostał stanowisko kapelana na Uniwersytecie Yale. To była bardzo wysoka pozycja, otrzymaliśmy od uniwersytetu 12-pokojową willę i zaczęłam prowadzić podobne życie jak moja matka. Urodziłam troje dzieci, urządzałam przyjęcia, gotowałam, przyjmowałam gości, trochę grałam w uniwersyteckim teatrze.
– To było tak – snuje opowieść Ewa Rubinstein. – Lubiłam to moje szalone życie. Ciągle się coś działo, ciągle byli jacyś ważni, honorowi goście, studenci, niekończące się polityczne dyskusje i spotkania. Bywał u nas Martin Luther King Jr., bo William działał w organizacji Civil Rights, broniącej praw czarnych Amerykanów. Jeździł do Missisipi, brał udział w protestach, odczytach. Trwała wojna w Wietnamie. On był pacyfistą. Protestów przybywało. Mój mąż był wiele razy aresztowany. Raz pojechałam z nim i razem nas aresztowano.
Podróże przez ocean
Żeby złapać oddech, Ewa wyjeżdżała z dziećmi do Paryża, bo na początku lat 50. rodzicom udało się odzyskać przedwojenną willę na Avenue Foch. Tu życie miało inny smak, inny vibe. Odnaleźli się starzy przyjaciele. Przybyło nowych. Sąsiadami przez płot była książęca para z Monako – książę Rainier i księżna Grace, amerykańska aktorka, z którą przyjaźniła się Nela Rubinstein.
– Paryż to Paryż – wzdycha Ewa. – Mama i księżna Grace najczęściej przesiadywały w kuchni, bo księżna wpadała, aby uczyć się, jak gotować, albo pograć w scrabble. No i lubiła artystyczną, luźną atmosferę. Kiedyś baron Rothschild przysłał do nas swojego kucharza, aby mama nauczyła go gotować bigos – śmieje się.
– Pamiętam spotkanie ojca z Picassem. Nie widzieli się wiele lat, ale kiedy w końcu się spotkali, Picasso powiedział: „No to pogadajmy o czasach, kiedy ty nie byłeś jeszcze Rubinstein, a ja Picasso”.
Później paryski dom stał się przytuliskiem dla polskich artystów. Często bywał kuzyn Rubinsteinów Wojciech Młynarski, Roman Polański, Jarosław Iwaszkiewicz, Daniel Olbrychski czy Wojciech Pszoniak. Nie da się wymienić wszystkich. Dla Ewy to było miejsce, w którym odzyskiwała spokój i siły. I ciągle do niego wracała pamięcią.

Fotografia, czyli spotkanie z własnym „ja”
Paryż dawał dobrą energię, ale w amerykańskim domu Ewy Rubinstein działo się coraz gorzej. Działalność uniwersytecka i polityczna męża, brak zrozumienia, brak czasu na normalne życie, na pasje i 12-letni związek zakończył się rozwodem.
– To był bolesny czas. Byłam bez stałej pracy, bez mieszkania, bez konkretnego zawodu – wspomina Ewa Rubinstein. – W końcu ustaliliśmy, że najlepszym rozwiązaniem będzie, jak dzieci zostaną z ojcem. Nie ma w takich sytuacjach najlepszego rozwiązania. To były trudne decyzje. Oczywiście spotykałam się z dziećmi, one przyjeżdżały do mnie. Wyjeżdżaliśmy wspólnie na wakacje i święta do Paryża. Mam z nimi dobre relacje. Jeden syn mieszka w Bostonie, drugi niestety zginął tragicznie, a córka zadomowiła się w San Francisco. Życie bywa skomplikowane.
Ewa milknie.
Po rozwodzie znowu wróciła do Nowego Jorku. Tym razem wiedziała, co chce naprawdę robić. Kiedyś w ciemni zobaczyła, jak rodzi się fotografia, i połknęła bakcyla.
– Poczułam, że w fotografii mogę wyrazić samą siebie, że mogę robić coś absolutnie samodzielnie, że nie potrzebuję reżysera, scenarzysty, choreografa. Że mogę sama opowiadać o moich emocjach, spostrzeżeniach, o tym, co myślę i czuję – mówi podekscytowana i pokazuje swoje zdjęcia.
Czarno-białe portrety przypadkowo spotkanych ludzi, puste krzesła, które jakby czekały na kogoś, opuszczone, porzucone przez kogoś wnętrza, popękane mury klasztornej celi. Tajemnicze gry światła, półcieni. Portrety, akty, wnętrza, opustoszałe jesienne parki – to lustra, w których przegląda się artystka, opowiada o sobie.
Droga nie była łatwa, zaczynała od zera. Zaczęła chodzić na warsztaty fotograficzne, uczyć się, powoli wchodziła w środowisko. Zaczęła być zauważana. Pojawiły się wystawy, na początku zbiorowe, później indywidualne. Coraz więcej wystaw. Po kilku latach była już znana. Dostawała zlecenia, zamówienia, jeździła po świecie, fotografowała. Pracowała dla wielu czasopism, magazynów, między innymi dla „Vogue’a”. Odnalazła siebie.
– Ile miałam wystaw? – zastanawia się Ewa Rubinstein. – Ponad sto na całym świecie. – Szuka w komputerze swojego résumé. Przegląda stronę po stronie. – Długie to moje résumé! – mówi, jakby zdziwiona, i dodaje: – Ojciec wyrażał się w muzyce, mama w gotowaniu, a ja w fotografii. Każda fotografia, którą robimy, jest częścią autoportretu, choć często ani tego nie rozumiemy, ani się do tego nie przyznamy. Ale fotografia zawsze mówi o wiele więcej o nas samych, niż o tym, co fotografujemy.
Jej zdjęcia są w stałych kolekcjach między innymi Biblioteki Amerykańskiego Kongresu, nowojorskiego Metropolitan Museum, Narodowej Biblioteki w Paryżu, Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Paryżu, Henan Museum w Chinach, w Muzeum Historii Miasta Łodzi, w Zachęcie i w licznych prywatnych kolekcjach.
– To moja pasja zbliżyła mnie do Polski i do Łodzi. Po raz pierwszy pojechałam tu w 1984 roku na zaproszenie łódzkiego Muzeum Sztuki Nowoczesnej, które organizowało wystawę retrospektywną mojej fotografii. Wtedy zobaczyłam miasto, w którym urodził się ojciec. I zakochałam się. Łódź to jedno z najbardziej fotogenicznych miast na świecie! Jest tam coś pociągającego, autentycznego, realnego, a równocześnie magicznego.

Artystka zamyśla się i pokazuje album o Łodzi.
– Długo czekałam na jego wydanie, bo władze komunistyczne niechętnie patrzyły na moją twórczość i na moje kontakty z opozycją. Ale po upadku komunizmu udało się. Mój romans z Łodzią trwa do dziś. Mam tam wielu przyjaciół. Prowadziłam zajęcia z fotografii w szkole filmowej, miałam wiele wystaw. Wspólnie z matką przekazałyśmy do Muzeum Miasta Łodzi wiele pamiątek po ojcu. Jestem szczęśliwa, że działa Międzynarodowa Fundacja Muzyczna imienia Artura Rubinsteina, która organizuje między innymi Rubinstein Piano Festival. Świetnie prowadzi ją Wojtek Grochowalski. Często tam bywam. Jestem laureatką srebrnego medalu „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”. Otrzymałam doktorat honoris causa szkoły filmowej. Jestem przecież trochę Polką, trochę Amerykanką, a moje serce jest w Paryżu.
Za oknem noc, pada deszcz, coraz mocniejszy. Nowojorska ulewa nabiera rozpędu. Światła z ulicy, odgłosy przejeżdżających samochodów i wyjących karetek pogotowia wpadają do mieszkania.
– To miasto ciągle mnie fascynuje, jego pęd, siła, energia – mówi Ewa Rubinstein. – Doba w Nowym Jorku ma chyba więcej godzin niż w innych miejscach na świecie. Kiedy weszła fotografia cyfrowa, kiedy wszedł Photoshop, poczułam, że to już nie mój język. Również zdrowie zaczęło trochę szwankować i wycofałam się. A teraz porządkuję swoje życie, przyglądam mu się i myślę, że zaznałam wszystkiego, co jest ważne. Od wielkiej radości, wielkiej miłości, wielkiej rozpaczy po śmierci syna po smak niepowodzeń, sukcesów. Może jeszcze się coś wydarzy?
A deszcz ciągle pada…
Tekst Małgorzata Kałuża
Zdjęcia LARISSA BALDOVIN