Reklama

Szymon Komasa, jeden z najbardziej cenionych polskich barytonów, w sezonie 2025/2026 ponownie pojawia się na scenie Teatru Wielkiego – Opery Narodowej jako członek obsady „Czarodziejskiego fletu”. Spektakle zaplanowano m.in. na 4 i 6 grudnia 2025 roku oraz 2, 3 i 4 stycznia 2026 roku. Z tej okazji przypominamy rozmowę artysty z Katarzyną Piątkowską z 2021 roku dla magazynu VIVA!. Opowiedział w niej szczerze o swojej drodze na szczyt, o upadkach, które go ukształtowały, o rodzinie, determinacji i o tym, jak pandemia zatrzymała jego życie… tylko po to, by otworzyć zupełnie nowe drzwi.

Szymon Komasa szczerze o wzlotach, upadkach i niszczycielskiej sile pandemii

Katarzyna Piątkowska: Jaki jest Szymon Komasa, gdy schodzi ze sceny?

Szymon Komasa: Zaraz ci wszystko wyśpiewam (śmiech). Jestem cichym chłopakiem, który kiedyś myślał, że musi być głośny, żeby go wszyscy zauważyli, i się w tym spalał. Kiedyś każdy występ był dla mnie takim przeżyciem, jakbym zdobywał Mount Everest. To były takie emocje, że nie mogłem tak po prostu przebrać się i iść spokojnie do domu. Chodziłem albo biegałem. Potrafiłem biegać po 12 kilometrów, bo nie wiedziałem, co mam zrobić z rozpierającą mnie energią, albo ocknąć się po 30 minutach pod prysznicem i dopiero wyjść z mojej postaci. Umierałem na scenie co noc i rodziłem się na niej na nowo. To było wspaniałe, choć trochę zelżało.

Mówisz o tym wszystkim w czasie przeszłym.

Dlatego, że to mi zostało brutalnie i nagle odebrane przez pandemię. I nikt mnie na to nie przygotował. Zresztą nikt z nas nie spodziewał się tego, co nastąpi, i nikt nie był przygotowany. A już prawie byłem na szczycie! Znowu.

To znaczy?

Jestem jak Syzyf. Mam wrażenie, że moja operowa kariera jest właśnie taką syzyfową pracą. Jak już jestem prawie na górze, to ten cholerny kamień mi spada. I zaczynam od nowa.

Mówisz tak, jakbyś nie miał na koncie żadnych sukcesów. A przecież masz.

Mam, ale wiesz, że im więcej konkursów wokalnych wygrywałem, tym byłem mniej pewny siebie? Latałem od człowieka do człowieka i pytałem, co sądzi na temat mojego występu. Teraz wiem, że to było niemądre. A przecież śpiewałem spektakle, na których ludzie płakali. A ja się zastanawiałem, czy oni płaczą z mojego powodu, czy może pianisty, bo tak świetnie zagrał. Nie rozumiałem, że płaczą dlatego, że razem stworzyliśmy coś wspaniałego.

Zobacz też: Kinowa premiera filmu Jana Komasy już dziś. Zdradzamy nieoczywiste kulisy projektu w rozmowie operatorem produkcji: "To był dla mnie szczególnie trudny film" [WYWIAD]

imgZA5ONR-7aec421
Zuza Krajewska

Szymon Komasa, VIVA! grudzień 2021, Szymon Komasa, VIVA! 24/2021

Byłeś niepewny siebie?

I to długo. Wyjechałem z Polski, gdzie mogłem być sobą. Mogłem wyjść na scenę z nażelowanymi włosami zaczesanymi do tyłu, a wykładowcy mówili mi: „Jest dobrze, nie zmieniaj tego”. A potem pojechałem do Stanów i nagle okazało się, że wszyscy mają na mnie pomysł. I wiesz co? Słuchałem się ich i nic z tego nie wychodziło. Mówiono mi, jak mam się zachować, jak wyglądać, co i jak śpiewać. I kładłem przesłuchanie za przesłuchaniem. Aż tupnąłem nogą i postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce.

Nie poddałeś się?

Upadałem wiele razy, ale to nie jest w moim stylu poddać się. Pewnego razu postanowiłem, że na kolejnym przesłuchaniu zrobię po mojemu. Zaśpiewałem taki repertuar, jaki czułem. I dostałem rolę. Zrozumiałem, że muszę słuchać siebie. Tak jak podczas przesłuchania, które stało się punktem zwrotnym w mojej karierze. To było w Nowym Jorku. Zadebiutowałem w Carnegie Hall. Następnego dnia miałem przesłuchanie do niemieckiego teatru. Poszedłem, choć mój głos był zmęczony, a poza tym chciałem z siostrami iść na zakupy, zwiedzać Nowy Jork. Poszedłem i po dwóch dźwiękach puściłem koguta, to znaczy walnąłem gafę dźwiękową. Nie zestresowałem się. Wręcz przeciwnie. Wyluzowałem się. Zebrałem nuty, podziękowałem za poświęcony mi czas. I nagle usłyszałem: „A gdzie pan idzie?”. Powiedziałem, że nie będę dalej śpiewał, bo czuję się z tym niekomfortowo. Przewodniczący komisji kazał mi do siebie podejść, odwrócił laptop w moją stronę i pokazał mi plan na nadchodzący sezon. I zapytał, które role chcę zaśpiewać. Wtedy poczułem, że jestem panem swojego losu. Niestety, tego stanu nie udało mi się utrzymać na zawsze, ale się staram. Dzisiaj wiem, że z jednej strony robię dobrą robotę, ale potem przychodzi coś takiego jak pandemia i weryfikuje wszystko. Wiesz, że myślałem, że świat zatęskni za moim Hansem czy Don Giovannim? I to było moje wielkie rozczarowanie, że nie zatęsknili.

Zastanawiali się, jak zrobić zakupy i czy będą zdrowi, nie myśleli o wybitnych rolach operowych.

Wiem, ale to było bolesne doświadczenie i bardzo dużo mnie nauczyło. Zresztą w ogóle ten czas pandemii był dla mnie trudny. Covid zastał mnie w Wiedniu, gdzie mieszkałem od pięciu lat. Zostałem bez spektakli. Wszystko mi się zawaliło, bo się rozstałem, zostałem więc też bezdomny. Pojechałem tam za wielką miłością, a wyjechałem sam z jedną walizką. Wtedy to wszystko wydawało mi się dramatyczne. Myślałem, że spadają na mnie niemal hiobowe nieszczęścia. Ale teraz widzę, że to była jedna z wielu dobrych rzeczy, które dała mi pandemia.

Jakie?

Naprawdę zostałem z niczym. Bez możliwości zrealizowania podpisanych kontraktów, bez mieszkania, z dość dramatycznym rozstaniem na koncie. I okazało się, że dzięki pandemii znikają z mojego życia rzeczy, których nie potrzebowałem, które nie były dla mnie dobre, tylko ja tego nie widziałem. Pandemia była jednym z wielu punktów zwrotnych w moim życiu. Ona przyniosła mi trudną dla artystów niemożność występowania, ale zabrała to, co niepotrzebne, i przyniosła nowe.

Świetną płytę z piosenkami z Kabaretu Starszych Panów.

W pierwszym tygodniu pandemii leżałem w łóżku, rozwalał mi się związek (teraz myślę, że wcześniej mi się już rozwalił, tylko o tym nie wiedziałem, bo nie miałem czasu na to spojrzeć, zobaczyłem to dopiero w momencie, gdy przestałem biec, gdy pandemia powiedziała mi stop), zobaczyłem, że są rzeczy, których już nie uda się zmontować, bo przecież za dużo słów zostało powiedzianych, za dużo akcji zostało zrobionych. I przyszła mi do głowy piosenka „Wespół w zespół” Kabaretu Starszych Panów. Nie wiem, dlaczego akurat ta. Pomyślałem, że muszę zrobić kabaret. Przecież to była jedyna rzecz, która w trakcie wojny podnosiła ludzi na duchu, powodowała, że chcieli się śmiać. Dlatego ją nagrałem. Zawalił się cały mój świat, a ona dała mi nadzieję. Wiesz, że ludzie mnie pytają, czy teraz zostawię operę?

Zostawisz?

Nigdy! Opera to moje życie.

Aleksandra Kurzak mówi, że opera jest syntezą sztuk – śpiew, taniec, aktorstwo. Dzięki temu też możesz być aktorem.

Może? Chciałem zostać aktorem, ale tata mi nie pozwolił. Powiedział mi i mojemu rodzeństwu: „Spójrzcie na mnie. Spójrzcie, jak ja żyję. Siedzę przy telefonie. Jak mam pracę, to myślę o tym, jak jej nie będę miał. A jak jej nie mam, to marzę, żeby znowu była”.

I żadne z Was nie zostało.

Ale też wszyscy, Mary, Jasiek, Zocha, jesteśmy artystami. Nie da się wyjść z takiej rodziny jak nasza i pracować w zwykłym zawodzie od ósmej do szesnastej. To jest po prostu niemożliwe. Nie da się stąpać twardo po ziemi, kiedy masz takie wspomnienia jak my. Do nas dzwoniła Maja Komorowska, Ewa Demarczyk, a ja wołałem do taty, że ciocia ta czy tamta dzwoni. Grażyna Łobaszewska pakowała mi plecak do szkoły, a wychowywaliśmy się z Edytą Górniak, Robertem Janowskim, Kasią Groniec, których tata przygotowywał do występów w „Metrze”. Mój tata zresztą dwa albo trzy razy w tygodniu umierał na scenie, a my obok jedliśmy cukierki. Po roli Woyzecka czy w spektaklu „Do Damaszku” dwa dni leżał w łóżku, bo nie miał siły się po tym ruszyć. Nie chciał tego dla nas.

A jednak jesteś taki jak on.

Moja siostra bliźniaczka Mary też. Czasami zakochiwała się w Warholu, a czasem w Chopinie. A jak się zakochała, to przez tydzień nie mogła wstać z łóżka z tej miłości. Mama tego nie rozumiała, ale wtedy wkraczał tata ze swoją wrażliwością i mówił: „Zostaw ją. Ona teraz przechodzi proces zakochania. Trzeba jej na to pozwolić”. I mama pozwalała.

To mama w Waszej rodzinie stoi twardo na ziemi?

Ona miała największy wpływ na życie naszej czwórki. Ojciec jest wybitnym i bardzo szanowanym aktorem. Był bohaterem na scenie, w filmie, na ulicy. A w domu to mama była bohaterem. Miała czwórkę dzieci i męża, który miał notoryczne chandry. Więc miała pięć osób, którymi musiała się opiekować. I było ciężko.

Byliście biedni?

Wyobraź sobie, że wiem, co to znaczy przy kasie zrezygnować z jakichś produktów, bo nie wystarczy na nie pieniędzy.

A ludzie myślą…

…że mamy w ogródku na Grochowie zakopanych 27 milionów, które mój brat zarobił na filmie „Miasto 44”. Przekopałem cały i nie ma (śmiech). Moja mama sprzedała porządny samochód, żeby zapisać nas na kursy językowe, taniec i inne rzeczy, które uważała za ważne. Potem jeździliśmy maluchem. Ale miała wobec nas ogromne wymagania, którym nie mogłem sprostać.

A ludzie myślą, że zrobiliście kariery dzięki nazwisku.

Doskonale o tym wiem, ale uwierz, że wcale nie było mi łatwiej. Wszyscy wiedzieli, kim jestem, kto jest moim ojcem. I zawsze mówiono, że coś tam załatwiliśmy sobie przez nazwisko. A przecież Jasiek nie dostał nominacji do Oscara ze względu na to, że nazywa się Komasa, tylko dlatego, że zrobił świetny film. Na szczęście nasze sukcesy zawsze weryfikowały te podejrzenia, że coś tam zawdzięczamy temu, że nazywamy się Komasa. Myśmy sami to wszystko, co robimy, sobie wymyślili. I sami osiągnęliśmy sukces, na który naprawdę ciężko pracowaliśmy. Mary pisze i nagrywa swoje piosenki, Jasiek reżyseruje, Zocha jest kostiumografem.

Ty występujesz na największych scenach operowych.

I cały czas dążę do tego, żeby „Szymon Komasa” stało się marką w operze. Mam jednak świadomość, że jeszcze długa droga przede mną. Patrząc na moją niełatwą historię i świadomość, że nawet zdrowie stawało mi na drodze do osiągnięcia tego szczytu, o którym rozmawialiśmy.

Co jest nie tak z Twoim zdrowiem?

Mam chorą nerkę. Z jej powodu byłem już sześć razy operowany. Za każdym razem, kiedy moje życie zawodowe nabierało rozpędu, na drodze stawała mi choroba. Budziłem się z nieprawdopodobnym bólem, który nie pozwalał funkcjonować. Ale wychodziłem na scenę i dawałem z siebie 120 procent. Może dlatego byłem taki niewyżyty, bo za każdym razem jak coś się zaczynało dziać, odbierano mi szansę na dokończenie.

To dlatego też poszedłeś na terapię?

Poszedłem, bo wiem, że jak jakiejś lekcji nie odrobię, to i tak ona do mnie wróci. Dzięki terapii pogodziłem się z demonami z przeszłości. One nie znikną, wiem, ale teraz potrafię stanąć w odwadze, wziąć trzy głębokie oddechy i zamknąć te drzwi, które powinny być zamknięte. Wiesz, o co zapytała mnie terapeutka na pierwszym spotkaniu? „Tracisz wszystko. Co robisz?” Powiedziałem, że idę do parku, znajduję ludzi w podobnej sytuacji, szukamy możliwości przespania się i zjedzenia czegoś. I wtedy ona mi powiedziała, że jest rozczarowana, bo myślała, że powiem, że idę do parku, zaczynam śpiewać, zbieram kasę, idę kupić lepsze ubranie, znowu śpiewam, zbieram kasę, znów inwestuję w siebie, a potem to już ludzie przychodzą, żeby mnie posłuchać. A potem staję do przesłuchania, załatwiam sobie pierwszy kontrakt. Przyznam, że jak to usłyszałem, to mnie zatkało. Mam wrażenie, że bardzo długo dojrzewałem. Czuję, że moja historia dopiero się rozpoczyna. Na terapii przepracowałem wiele rzeczy, ale też pandemia sprawiła, że się zmieniłem. Nie jestem już wesołym fircykiem, którego życie i głaskało, i mu przywalało, a on i tak zawsze znajdował otwarte drzwi. Teraz jestem facetem, który wie, czego chce. I nauczyłem się mówić „nie”. Nie chcę już być jak fale, które się rozbijają o brzeg. Chcę płynąć na swoim własnym statku.

Czytaj także: "Staram się odrywać od rzeczywistości". Jan Komasa znowu prowokuje do refleksji o naturze człowieka i jego miejscu w świecie [WYWIAD]

imgDAn8TT-ecc9307
Zuza Krajewska

Szymon Komasa, VIVA! grudzień 2021, Szymon Komasa, VIVA! 24/2021

Reklama
Reklama
Reklama