„Zwykle wybierałam trudnych partnerów”. Maryla Rodowicz dziś jest sama i... czeka na zmianę
Nie cierpi obchodzić urodzin. Tego dnia zwykle wyłącza telefon, bo nie chce być w centrum uwagi. Dziś jest jednak inaczej, ale też okazja jest wyjątkowa. Maryla Rodowicz 8 grudnia skończyła 80 lat i te okrągłe urodziny uczciła premierą koncertu MTV Unplugged i nową wersję swojego wielkiego hitu “Niech żyje bal”. Na pewno nie są to ostatnie nowości, bo królowa polskiej piosenki ma mnóstwo planów na przyszłość. Opowiedziała o nich w wywiadzie dla Vivy!”, który publikujemy w całości.

- Wiktor Krajewski
„Czuję się tak, jak wyglądam, czyli nieźle” – powiedziała Maryla Rodowicz, gdy w maju ubiegłego roku Wiktor Krajewski pytał ją o zdrowie. Pytanie nie było przypadkowe. Gwiazda miała wtedy sporo problemów, przez które trafiła do szpitala. Ale nie skarżyła się. Była skupiona na pracy nad nową płytą „Niech żyje bal”, którą nagrywała z plejadą młodych wokalistów – Dawidem Kwiatkowskim, Mrozem, Roxie Węgiel, Błażejem Królem, Igorem Herbutem, Misią Furtak i Tribbs. Ten album artystka nazwała „spełnieniem marzeń”. Wymarzone dzieło ukazało się w listopadzie tego roku, a potem Maryla zagrała jeszcze koncert w ramach MTV Unplugged, który – niejako w prezencie urodzinowym – jej fani mogą oglądać od 8 grudnia. I na tym się nie skończy, bo „królowa polskiej piosenki” wciąż ma apetyt na więcej. "Ja się nie żegnam, tylko witam" – zapowiada.
Maryla Rodowicz o dawnych miłościach i planach na przyszłość w wyjątkowym wywiadzie dla VIVY!
– Problemy zdrowotne są chwilą, w której myśli Pani nad kruchością życia?
Nie myślę nad kruchością życia. Nie zaprzątam sobie głowy sprawami, które są nieuchronne, na które nie mamy wpływu. Po co? Co to zmieni? Dla mnie praca jest lekarstwem, czymś, co mnie zajmuje, jest moją pasją.
– Umie Pani nic nie robić? Pytam pro forma, bo wydaje mi się, że nie. Pani jest w wiecznym ruchu, raz na scenie, raz na planie, a kilka tygodni temu premierę miała nowa wersja i teledysk do piosenki „Sing-sing”, które nagrała Pani razem z Mrozem. I to dopiero początek nowych wersji starych hitów, do których zaprasza Pani młodych twórców.
Nowa płyta „Niech żyje bal” to jeden z ważniejszych projektów w moim życiu, takie spełnienie marzeń. Razem z nowym managementem pracujemy nad nim od ponad roku. Godzinami wybieraliśmy artystów, których chciałam zaprosić do tego projektu. Ciężko mi było oddać tym artystom pełnię władzy przy tworzeniu nowej wersji moich utworów. Na pierwszy singiel zgodnie wybraliśmy Mroza, żebyśmy razem zainaugurowali ten projekt, bo to artysta wyjątkowy, podziwiam go za bezkompromisowość, za muzykalność. Jest świetny. Kto dziś w Polsce pozwala sobie, żeby grać i tworzyć muzykę mającą bluesowe zabarwienie? Nikt. Tylko on. I za to należy mu się podziw. Kocham pracować, ale przy tym wszystkim uwielbiam też nicnierobienie!
Zobacz także: Maryla Rodowicz: „Zawsze byłam zazdrosna o moich wybranków”
– Rozmawiajmy o Pani, a nie o Mrozu. Jak to jest? W domu, bez makijażu, kostiumów i reflektorów nie jest już Pani wulkanem energii, który znamy z największych scen w Polsce i za granicą? Czy przenosi Pani sceniczność do codziennego życia?
A gdzie tam! W domu jestem cichą myszką. Uwielbiam ciszę. Gdy mam chwilę wolnego, kiedy nic nie muszę, słucham muzyki na słuchawkach, dużo czytam, wychodzę do ogrodu, jeśli jest ciepło. Bez ludzi, bez hałasu. I tak siedzę w słońcu i obserwuję świat dookoła, moje koty, które leniwie spacerują sobie po trawie. Przyroda jest mi bliska, potrzebuję z nią kontaktu. Ale lubię też tę drugą wersję mojego życia.
– Ten brokat, oryginalne kreacje oraz splendor?
Zawsze lubiłam się przebierać i pozostało mi to do dziś. Stanie przed kamerą, aparatem fotograficznym, wdzięczenie się sprawia mi całą masę przyjemności.
– Kupowanie ubrań można uznać za Pani hobby?
Moje kostiumy estradowe są projektowane, potem szyte. Muszą być wyjątkowe. Takich rzeczy nie można po prostu kupić w sklepie. Pandemia była taką chwilą, kiedy nauczyłam się kupować w internecie. Początkowo nie potrafiłam się odnaleźć w tej przestrzeni i klikałam na oślep. W efekcie przychodziła mi przesyłka, a w niej sześć identycznych sukienek. Problem mam do tej pory z doborem rozmiarów. Wtedy miałam więcej o 20 kilo i kupowałam worki. Często odsyłam nieudane zakupy. W swoich garderobach mam ogromną ilość ubrań. Moja córka stworzyła internetową stronę „Szafa Maryli” i tam sukcesywnie sprzedaje moje skarby. Bywa, że co chwila zabieram ciuch z powrotem, bo mi go żal.

– Samotne spędzanie czasu jest dużą umiejętnością, a większość ludzi stara się uciekać od sytuacji, kiedy są wyłącznie sami ze sobą, ze swoimi myślami, demonami, wspomnieniami. Pani natomiast nie. Zawsze umiała Pani konfrontować się sama ze sobą?
Nie jest to umiejętność nabyta z czasem, ale tak było zawsze. Nie uczyłam się tego. Oczywiście cały ten zgiełk, który towarzyszy koncertom, programom telewizyjnym przyjmuję z dobrodziejstwem losu, ale nie narzekam. Nawet za kulisami, kiedy czekam na swoje wyjście, potrafię się skoncentrować na sobie, wyłączyć całe to zamieszanie, które towarzyszy koncertom. Mogą techniczni nosić dekoracje, kable, mogą biegać tancerze, ja jestem w swoim świecie. Umiejętność koncentracji jest bardzo ważna, jeżeli nie najważniejsza. Podobnie jak w tenisie, strasznie się denerwuję, kiedy widzę zawodnika, który odpuszcza, nie koncentruje się na każdym uderzeniu. I wtedy zaczyna przegrywać. A wiem, że ten zawodnik dużo potrafi. I wtedy mi żal, że nie wykorzystuje swoich umiejętności.
– Wpuszcza Pani obcych ludzi do swojego domowego świata?
Od czasu do czasu, raz na kilka miesięcy urządzam kolacyjkę, na którą zapraszam moich ulubionych sąsiadów. Ograniczeniem jest wyłącznie liczba krzeseł przy stole. Jeżeli dołączają do tego moje dzieci z przyległościami, czyli ze swoimi połówkami, mamy komplet. Zostają dwa wolne krzesła. Pozwalam nowo poznanym osobom wejść do mojego świata. Zaznaczam, że u mnie nie ma cateringu, wszystko się przyrządza w mojej kuchni, a znam mnóstwo świetnych przepisów. Po skończonej kolacji idziemy na tak zwane miękkie, czyli na kanapy. I wtedy gadamy, gadamy, często do świtu. Żartujemy, śmiejemy się. A ja się czuję wtedy bardzo szczęśliwa.
Przeczytaj również: Nowa era Maryli Rodowicz! „Niech żyje bal” to powrót, który wstrząsnął fanami
– Jest Pani ikoną za życia. Domyślam się, że onieśmiela Pani nowych ludzi, którzy stają jej na drodze.
Tak, jestem tak zwaną żywą legendą (śmiech). Czasami odnoszę wrażenie, że onieśmielam tych, którzy nie mieli okazji jeszcze mnie poznać, ale po kilku minutach ludzie zapominają, że ja to ja, i traktują mnie zwyczajnie. Jakiś czas temu w sklepie, do którego wybrałam się na zakupy, spotkała mnie zabawna sytuacja. Wybierałam jakieś azjatyckie przyprawy i nagle słyszę obok siebie głośny śmiech. Obracam się w kierunku, z którego dochodził rozbawiony dźwięk. Stoi facet, wielki, z brodą. I nie jest w stanie opanować śmiechu. Po chwili mówi: „Przepraszam panią bardzo, ale jest to dla mnie tak absurdalna sytuacja, że spotkałem panią w sklepie spożywczym!”. Wyznał i zniknął za półkami. Po chwili znowu słyszę obok siebie ten sam śmiech. Powiedział, że musiał wrócić, i spytał, czy możemy zrobić sobie selfiaka, bo jego mama nie chciała mu uwierzyć i oszalała, żeby zrobił sobie ze mną zdjęcie. Oczywiście nie odmówiłam. Takie historie często się zdarzają.
– Gdy jest Pani zmęczona, nie irytują jej takie sytuacje? Że stoją, że patrzą, że co chwila coś chcą? Że szepcą, że to Rodowicz obok nich kupuje bagietkę?
Nigdy nie jestem zmęczona. Ta moja energia bierze się stąd, że ja lubię żyć. Że lubię ludzi, że lubię robić to, co robię, że udzielam wywiadów, że mam spotkania, że idę do sklepu po bagietkę. Tych powodów do radości mam w swoim życiu wiele. Bardzo cieszy mnie mój nowy projekt, który wychodzi teraz na światło dzienne, gdzie razem z młodymi artystami będziemy nagrywać moje hity. Wyjątkowo radosną sytuacją dla mnie jest fakt, że zaistniałam teraz w największych rozgłośniach radiowych. I znowu mnie grają.
Zobacz również: Ikona polskiej estrady znowu to zrobiła. I to z kim!. Ten hit z końcówki lat 70. otrzymał drugie życie. Fani oniemieli z zachwytu
– A wcześniej nie chcieli?
Różnie bywało. Zdarzało się, że słyszałam, że moje utwory nie przechodzą tak zwanych badań. Takie słowa sprawiały, że robiło mi się smutno, bo to były premierowe piosenki, z nowej płyty.
– Szło za tym paradoksem poczucie niedocenienia?
Ogromne. Czułam się niedoceniona. Na przykład Fryderyki. Kilka lat temu przyznano mi Fryderyka za całokształt, ale odmówiłam przyjęcia statuetki. Wie pan dlaczego? Bo uważam, że nie mam jeszcze całokształtu, cały czas wydaję nowe płyty. Nigdy, ale to nigdy nie zdarzyło się też, żebym została nominowana w kategorii wokalistka. No chyba nie jestem aż tak złą wokalistką, żeby nie zasłużyć przynajmniej na nominację. Ech!

– I co wtedy się dzieje w głowie Maryli Rodowicz? Myśli sobie Pani, że im jeszcze pokaże czy że są oni bandą nieudaczników, którzy nie potrafią docenić tej legendy za życia, którą kocha cały nasz kraj?
Nie. Oczywiście nagrody są miłe, ale taką największą nagrodą są dla mnie koncerty i moja publiczność. Na razie jest bardziej niż ok, gram koncerty, bilety się sprzedają. Przychodzą coraz młodsi ludzie, jest zwykle superzabawa, publiczność stoi, są bisy, wspólne śpiewy. I to jest największa radość, największa satysfakcja. Wie pan, Rolling Stonesi od lat 90. grają pożegnalne trasy koncertowe. I nie mogą się pożegnać. Czytałam, że znowu ruszają w trasę. I dlatego ja się nie żegnam, tylko witam.
– Jeśli robi Pani plany życiowe, na ile do przodu?
Nie żyję do przodu. Nieważne, co będzie za tydzień, miesiąc czy rok. Ważne jest dla mnie dzisiaj. Nie martwi mnie rutyna, powtarzalność czy zła pogoda. Że pada deszcz? To cudowne! Powietrze pachnie inaczej. Pachnie deszczem, a ja kocham zapach mokrej ziemi.
– To co musi się stać, żeby dopadła Panią chandra?
Jedynie problemy z moimi dziećmi są w stanie spowodować, że się martwię. Mimo że są dorośli, martwię się, czy są zdrowi, gdzie są, co robią, czy wszystko idzie po ich myśli, czy ktoś nie sprawił im przykrości. Typowe matczyne dylematy. Nie udzielam rad swoim dzieciom i nie staram się sterować ich życiem. Nie będę wcinać się im w ich codzienność. Moja córka i syn zakochali się w swoich partnerach w tym samym czasie. Nie wtrącam się w ich sercowe sprawy, ale życzę, żeby wszystko się udało, bo sama na własnej skórze doświadczyłam tego, jak nie trafia się w miłości. Chciałabym, żeby ten ból ich ominął. Bo miłość potrafi boleć. I to jak.
– Wierzy Pani jeszcze w miłość?
Wiem, że istnieje. Sama przekonałam się o tym kilka razy. Tyle że zawsze wiązało się to z cierpieniem, łzami, czekaniem na telefon. Jedna z moich miłości obiecywała mi na przykład, że jutro zadzwoni. I dzwonił, ale dopiero po roku, a ja jak zahipnotyzowana wpatrywałam się w telefon. Zakochiwałam się w takich typach, którzy byli wolnymi duchami, ale zwykle mieli żony. I się działo.
– Ale Pani to Maryla Rodowicz przecież! To Pani powinna dyktować warunki, a nie być stroną bierną, która czeka pokornie przy telefonie w nadziei, że jej miłość łaskawie zechce porozmawiać.
Różnie się te sprawy miłosne układały w moim życiu. Oczywiście mam na swoim koncie związki gorsze, lepsze, bardziej udane. Zdarzyły się też związki, które były piękne, a ja poznałam smak spełnionej miłości, bo mężczyzna odwzajemniał moje uczucie do niego. Ale zwykle wybierałam trudnych partnerów i po kilku latach miałam dosyć i wtedy odchodziłam. Gorzej, kiedy na świecie były już dzieci. To zawsze jest skomplikowane.
Chcesz zobaczyć tę treść?
Aby wyświetlić tę treść, potrzebujemy Twojej zgody, aby Instagram i jego niezbędne cele mogły załadować treści na tej stronie.
– A dziś? Jest Pani gotowa na miłość? Chodzi Pani na randki?
Mój młodszy syn Jędrek namawia mnie, żebym jak najczęściej wychodziła z domu, do restauracji, na kolacje, ze znajomymi.
– Słucha go Pani?
Ale po co? Nie chcę! Nie potrzebuję w życiu zawieruchy. Potrzebuję teraz spokoju, niezależności. Zwykle swoich partnerów poznawałam w pracy.
– Pobawmy się przez chwilę we wspominki. Kogo na przykład poznała Pani w pracy i nigdy o nim nie zapomni?
Pięknego reżysera Krzysztofa Jasińskiego. Pojechałam do Krakowa, do Teatru STU, na próby w musicalu „Szalona lokomotywa”. Był to najpiękniejszy okres w moim życiu. Kupiłam właśnie czerwone porsche od mojego kolegi, pianisty Wacka Kisielewskiego. To był stary rzęch, ale piękny! Przyjechałam do Krakowa nad ranem, jechałam w ulewnym deszczu, nie bardzo panowałam nad tym smokiem – w końcu 300 koni, bałam się depnąć. Zajechałam pod Hotel Francuski, w którym miałam zabukowany pokój i który miał na trzy miesiące stać się moim tymczasowym domem. Spędzałam czas na próbach, z Markiem Grechutą, Jerzym Stuhrem i innymi artystami teatru, i właśnie z Jasińskim. Po jakimś czasie Krzysztof zaprosił mnie na Mazury na ryby. Ludzie z teatru opowiadali mi, że nie można wyobrazić sobie większego wyróżnienia niż zaproszenie na wspólne łowienie ryb. Ryby były jego zamkniętym mikroświatem, do którego nie dopuszczał nikogo.
– Pani dostąpiła tego zaszczytu.
Byłam wtedy w ciąży, mieszkaliśmy w namiocie. Przez dwa tygodnie lał deszcz, jak to na Mazurach. Wszystko było mokre. Pływaliśmy codziennie niewielkim pontonem. Nauczyłam się wędkować, do dzisiaj uwielbiam.
– Śnią się Pani dawne miłości?
Wczoraj śniło mi się, że stoję na szerokim drewnianym moście i łowię ryby. Co rzut, to branie. Ale to było piękne. Taki sen to chyba dobry omen. Mam nadzieję, że przekonam się o tym za jakiś czas.
